Ani słowa o fantastyce, czyli impresje z XXXV FPFF w Gdyni

Antoni Kwapisz
09.09.2015

O filmie Różyczka Jana Kidawy-Błońskiego zrobiło się głośno na długo przed premierą, głównie za sprawą braku zgody na podanie prawdziwych nazwisk osób, których losy były inspiracją dla tej historii (reżyser zresztą konsekwentnie się odżegnuje od traktowania jego obrazu jako opowieści o Pawle Jasienicy). Dzięki temu udało się jednak stworzyć opowieść bardziej uniwersalną i uniknąć niepotrzebnego konfrontowania każdej sceny z biografią byłego żołnierza majora Łupaszki. Z drugiej strony: nagromadzenie podobieństw między jego życiorysem, a losami postaci z ekranu jest tak duże, że trudno się oprzeć ich porównywaniu.

Okruchy Ogana
Korespondencja nr 10

Ani słowa o fantastyce, czyli impresje z XXXV FPFF w Gdyni

O filmie Różyczka Jana Kidawy-Błońskiego zrobiło się głośno na długo przed premierą, głównie za sprawą braku zgody na podanie prawdziwych nazwisk osób, których losy były inspiracją dla tej historii (reżyser zresztą konsekwentnie się odżegnuje od traktowania jego obrazu jako opowieści o Pawle Jasienicy). Dzięki temu udało się jednak stworzyć opowieść bardziej uniwersalną i uniknąć niepotrzebnego konfrontowania każdej sceny z biografią byłego żołnierza majora Łupaszki. Z drugiej strony: nagromadzenie podobieństw między jego życiorysem, a losami postaci z ekranu jest tak duże, że trudno się oprzeć ich porównywaniu.

Historia starzejącego się owdowiałego pisarza, który wdaje się w romans z dużo młodszą od siebie pracownicą dziekanatu wydziału polonistyki UW (kochanką oficera SB i agentką służb) jest bowiem niezwykle podobna do związku Pawła Jasienicy (wł. Leona Lecha Beynara) oraz Zofii O’Bretenny (TW „Ewa”, później „Max”). Dodatkowy rozgłos przyniosło filmowi wykorzystanie finalnego motywu muzycznego Michała Lorenca („Wyjazd z Polski”) jako podkładu pod żałobne programy TVP w kwietniu tego roku. Natomiast przyznanie temu filmowi „Złotych Lwów” 35. FPFF w Gdyni to jeszcze jeden powód, by poświęcić temu dziełu kilka akapitów w naszym biuletynie (zresztą − obejrzałem ten film na festiwalowym pokazie prasowym, dlatego czuję się zobowiązany, by zdać z niego relację mojej macierzystej gazecie).

Pisarz Adam Warczewski (Andrzej Seweryn) jest podejrzewany przez SB o związki z antykomunistyczną opozycją i współpracę z Radiem Wolna Europa. Oficer Roman Rożek (Robert Więckiewicz), którego kariera stanęła pod znakiem zapytania i który musi się przed przełożonymi jakoś wykazać, namawia swoją narzeczoną Kamilę Sakowicz (Magdalena Boczarska), którą pieszczotliwie nazywa Różyczką, do rozkochania w sobie rozpracowywanego figuranta i pisania na niego i jego przyjaciół donosów. Lojalna wobec swego kochanka przyjmuje rolę TW i okazuje się w niej niezwykle skuteczna.

W przeciwieństwie do drugiej żony Jasienicy Różyczka pod wpływem Warczewskiego jednak szlachetnieje (rozwija się nie tylko intelektualnie, ale nawet zaczyna pić wytrawne wina). Po odkryciu, że pisarz nie jest śydem, próbuje uwolnić się od zadania, ale Rożek tłumaczy jej, że o tym, kto jest syjonistą, nie decyduje pochodzenie, tylko ocena SB. Sytuacja się komplikuje, kiedy Kamila postanawia wyjść za Warczewskiego i zerwać ostatecznie swoje kontakty z byłym kochankiem (w rzeczywistości TW „Ewa” po ślubie z Beynarem nadal pisze donosy, mimo że SB przestaje jej ufać). Porzucony SB-ek postanawia się zemścić i wyjawia figurantowi, jaką rolę odgrywała przez cały czas jego przyszła żona. Jednocześnie spadają na Warczewskiego szykany spowodowane jego postawą w czasie studenckich protestów z marca 1968 (zwolnienie z pracy, zablokowanie druku książki, konieczność zwrócenia pobranej za nią zaliczki).

Chociaż nie jest to film o historii Polski – na swój własny sposób wpisuje się w nurt rozliczający niechlubne dzieje PRL. Trauma marca 1968 jest bowiem jednym z tematów tego filmu − nienajważniejszym, ale budującym historyczne tło dla romansu głównych bohaterów. Obserwujemy zatem wzbieranie antysyjonistycznych nastrojów na szczytach władzy i zalew antysemickiej propagandy w mediach. Najbardziej brzemiennym wydarzeniem tego czasu okazuje się zaś słynna premiera Dziadów Adama Mickiewicza w reżyserii Dejmka wystawiona w Warszawie z okazji 50. rocznicy rewolucji październikowej. Staje się ona pretekstem do antysowieckich manifestacji na widowni: odpowiednio wyakcentowane strofy Mickiewicza publiczność odczytuje tendencyjnie, a jej żywa reakcja (gromkie okrzyki, brawa na stojąco) doprowadza do opuszczenia Teatru Wielkiego przez wzburzonego skandalem radzieckiego ambasadora i jego świtę. (Z podobną sytuacją mamy do czynienia w znakomitej sztuce Szalbierz Gyorgyo Spiro z 1981 r. − tam Wojciech Bogusławski, odpowiednio reinterpretując i zmieniając tekst Świętoszka Moliera, czyni z niego antycarski pamflet). Zamieszanie wokół Dziadów zostało wykorzystane przez ścierające się w PZPR frakcje do podjęcia próby zmiany ekipy rządzącej. Konsekwencją tych ruchawek były antysemickie czystki zarówno w aparacie państwa (partii, wojska i służb), jak i wśród środowisk niezależnych. (Przejmująca jest zwłaszcza scena, w której córeczka Warczewskiego czyta w zatłoczonym autobusie wydany w MSW „dokument podróży” – stwierdzający, że jego posiadacz nie jest obywatelem PRL i pyta na głos Kamili: „Czy my jesteśmy śydami?”. Przerażona kobieta wyciąga dziecko z pojazdu na najbliższym przystanku, mimo protestów małej, że do domu jeszcze daleko).

Przede wszystkim jest to jednak opowieść o nietypowym miłosnym trójkącie, w którym zdradzony narzeczony sam stręczy swoją ukochaną (ku chwale służby, a może nawet ludowej ojczyzny) innemu mężczyźnie. Żadne z trojga uczestników tej wyrafinowanej gry operacyjnej nie wyjdzie z niej cało: jedno straci życie, drugie zostanie zmuszone do opuszczenia kraju (pod pretekstem ukrywania swego syjonistycznego pochodzenia), a trzecie straci obie najbliższe osoby.

Przemiana Różyczki, którą tak mocno akcentuje reżyser (mimo że odkrywa ona tożsamość usilnie poszukiwanego przez SB autora satyrycznych felietonów nadawanych przez RWE – nie denuncjuje go), zwłaszcza w porównaniu z rzeczywistymi zachowaniami TW „Ewy”, wygląda trochę jak z baśni o szlachetnym rycerzu zdejmującym urok z zagubionego, ale w gruncie rzeczy niewinnego dziewczęcia, które omamił kosztownymi podarkami (za pokwitowaniem) zły narzeczony.

I może wszystko skończyłoby się happy endem, gdyby tylko świat tej opowieści zechciał być bardziej baśniowy. W zabiegu tym dostrzegam też emanację antylustracyjnej obsesji salonu III RP. Nie muszę chyba dodawać, że się głęboko z taką postawą nie zgadzam – a to, że O’Bretenny i jej syn z pierwszego małżeństwa długie lata korzystali z majątkowych praw autorskich do utworów Jasienicy (dopiero w 2006 r. córka pisarza uzyskała pełnię praw do spuścizny po ojcu), jest przykładem krzyczącej niesprawiedliwości wynikającej z nierozliczenia komuny i jej agentury.

Pomimo tego film ogląda się świetnie i nieprzypadkowo otrzymał on także Nagrodę Publiczności tegorocznego festiwalu. Polecam tym, którzy go jeszcze nie widzieli.

* * *
Innym „rozliczeniowym” filmem tegorocznego  festiwalu, wyróżnionym zresztą przez Jury, była Mała matura 1947 Janusza Majewskiego. To historia 17-letnich gimnazjalistów, którzy w dorosłe życie wchodzą tuż po wojnie. Stalinizm już zbiera swoje straszne żniwo, ale Referendum jeszcze nie sfałszowane, jeszcze się można łudzić nadzieją, że Polska będzie normalnym krajem, jeszcze się daje pielęgnować tradycje II RP, zwłaszcza w dziedzinie szkolnictwa. Ludwik Taschke to „repatriant” ze Lwowa (jak słusznie zauważa jego gimnazjalny nauczyciel łaciny: czy można nazywać „repatriantem” kogoś, kto przeprowadził się do Krakowa ze Lwowa?), który trafia do szacownego krakowskiego gimnazjum zorganizowanego zupełnie jak przed wojną (wychowawca jego klasy nazywany jest „Syfonem” – świetny Wiktor Zborowski). Kadra nauczycielska (rolami pedagogów podzieli się m.in. Kondrat, Opania, Łukaszewicz – kto by nie chciał mieć takich psorów!), program, podręczniki i etos, które wpaja się uczniom tej męskiej szkoły, nie zostały jeszcze poddane socjalistycznej reformie, choć i nauczyciele o komunistycznych poglądach także się już ujawnili. Ale na horyzoncie pojawiają się już się chmury.

Ludwik przypadkowo trafia do aresztu, pochwycony w trakcie ulicznej burdy, w której poturbowano milicjanta – i musi spędzić noc na dołku. To wydarzenie zaciąży nad jego przyszłością i przyszłością jego rodziny, bo kiedy uczniowie licealnej klasy w szkole, do której on uczęszcza, zostają oskarżeni o stworzenie zbrojnej organizacji próbującej obalać ustrój ludowy, Ludwik jest razem z ojcem (Artur śmijewski) wzywany na UB. I choć nie postawiono mu żadnych zarzutów, w jego aktach znajdą się odpowiednie adnotacje, a major UB (w czasie okupacji pomocnik znanego Taschkem krawca ze Lwowa) poradzi po starej znajomości ojcu chłopca, by dla dobra syna zapisał się do partii.

Film ten jest także historią o dojrzewaniu, bo nawet w tak trudnej epoce pewnych procesów zatrzymać się nie da. Niepokoje dorastania pełnią w filmie Majewskiego funkcje komediowych przerywników i nie są zbyt wyszukane. Ludwik zostaje polecony jako korepetytor pewnej atrakcyjnej pani mecenasowej (Sonia Bohosiewicz), której mąż jest sparaliżowany, a zmysłowość jej zachowań wystawia niewinność gimnazjalisty na nie lada próbę. Grupa jego kolegów postanawia zaś swe nabrzmiewające problemy rozwiązać w zamtuzie (ciekawa sprawa, że takie przybytki zaraz po wojnie jeszcze funkcjonowały, a na dodatek dzieliły się na tańsze i droższe) – ale po ujrzeniu, z kim mieliby przeżyć swój pierwszy raz, część z nich rezygnuje.

Parę miesięcy temu wspominałem, że nie potrafiłem się utożsamić z nastoletnim bohaterem powieści Kaya Ysabel i że jego historia mnie nie obeszła. Natomiast perypetie młodych krakowskich gimnazjalistów zainteresowały mnie i odnalazłem w tym filmie coś dla siebie. Nie jest to może obraz na miarę Dreszczy Marczewskiego, ale przecież opowiada o trochę innej epoce. Polecam go jednak z czystym sumieniem.

* * *
Na zakończenie jeszcze krótko o dwóch innych filmach, które udało mi się na tegorocznym festiwalu zobaczyć. Skrzydlate świnie (w głównej roli Paweł Małaszyński) to opowieść o kibolach (a dokładniej hoolsach i ultrasach) pewnej prowincjonalnej drużyny, których najważniejszym zajęciem jest „kibicowanie”. W swej pasji posuwają się tak daleko, że nie potrafią jej funkcjonalnie umieścić w hierarchii swojego życia. Dopiero postawieni w sytuacji wyboru: czy bronić honoru klubu, czy ratować rozpadające się własne życie, dochodzą do wniosku, że football to najistotniejsza sprawa spośród rzeczy najmniej ważnych. Bardzo fajny film, szkoda tylko że finał sknocony… Święty interes Wojtyszki to komedia o braciach, którym w życiu się niezbyt dobrze wiedzie. Kiedy umiera im ojciec – liczą, że spadek postawi ich finansowo na nogi. Tymczasem cały swój majątek przepisał on na fundację papieską, a synom zostawił stodołę wraz z zawartością. Niespodziewanie dla obu mieszkańcy ich rodzinnej wsi są żywo zainteresowani starym samochodem „warszawa”, który się w niej znajduje. Wierzą oni, że należała ona do Jana Pawła II i czyni cuda! To sympatyczne, kameralne kino, trochę przewrotne, na pewno nieświętoszkowate.
Dodatkowym smaczkiem jest to, że główne role zagrali Piotr Adamczyk (znany m.in. z roli papieża Polaka) i Adam Woronowicz (mający na swoim koncie rolę księdza Jerzego Popiełuszki).


Wasz wielkokacki korespondent

Informator GKF 2010

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie