Fantasy & Science Fiction. Edycja polska – wrażenie pierwsze

Mateusz Nowak
07.09.2015

Pamiętam, z jakim „szacunem i rispektem” brałem do rąk przysyłane do naszego klubu przez amerykańskich przyjaciół archiwalne numery „F&SF”... Wydanie pierwszego numeru polskiej edycji tego jednego z najbardziej zasłużonych tytułów dla światowej fantastyki jest wydarzeniem, które trzeba odnotować – co niniejszym czynię.

Z góry uprzedzam: nie przeczytałem jeszcze ani jednego kawałka prozy z tego numeru, zatem na temat literackiej zawartości nie będę się wypowiadał (nazwiska Autorów są z najwyższej półki, choć nie są to moi ulubieńcy). Ale ponieważ o piśmie najlepiej mówią teksty publicystyczne w nim pomieszczone, skupię się na nich właśnie.

Po pierwsze: co z tą numeracją? Na okładce jest tylko „Zima”, na grzbiecie „Zima 2010”, ale gdzie numer pisma? Czy wydawcy nie pomyśleli, jaką krzywdę robią przyszłym maturzystom, magistrom, doktorom itp., którzy będą chcieli poprawnie opisać w bibliografiach swych prac cytowany fragment opowiadania czy artykułu? Wzywam redakcję „F&SF”: wprowadźcie numerację! Cóż z tego, że Amerykanie też jej nie dają. W polskich warunkach uważam ją za niezbędną! Nie uwierzę, że licencja na edycję polską obejmuje zakaz numerowania kolejnych wydań czasopisma.

Po drugie: gdzie do diaska jest wstępniak?
Nie godzi się pierwszego (ani żadnego) numeru magazynu, a w dodatku pisma literackiego, pozostawiać bez kilku zdań na dobry początek. Toć przecież nawet fanziny się od tego obowiązku nie uchylają, a tytuł z taką marką nie powinien niczego zaniedbać (w amerykańskim „F&SF” jest przecież tzw. editorial). Podejrzewam, że w ostatniej chwili przed wysłaniem materiału do druku nastąpiła jakaś katastrofa, bo nie ukazał się zapowiadany na stronie internetowej esej Anny Brzezińskiej (zapowiedź zresztą już z niej zniknęła), a recenzja Anny Haskiej nt. „Opowieści sieroty” została brutalnie urwana w połowie akapitu. Liczba stron też wyszła przez to jakaś dziwna (192). Może na tych brakujących 8 stronach znalazł się wstępniak i wycofany w ostatniej chwili tekst Brzezińskiej (tak domniewuję, ale pewności nie mam).

Szkoda; tym bardziej, że w wydaniu internetowym jest fajny materiał naczelnego, który może śmiało robić za wstępniak – cykl „Jak to się robi w Nowym Jorku?”. (Nb.: ciekawe dlaczego na stronie magazynu w dziale Czytelnia nie wyświetla się wywiad z Mievillem?).

Po trzecie: fajnie, że dział publicystyki będzie wspólnym dziełem autorów amerykańskich i polskich. Nieczęsto mamy w Polsce okazję obcować z tego typu twórczością, przecież prawie się nie tłumaczy na polski zagranicznych tekstów krytycznych o fantastyce, a zdobycie oryginalnych esejów czy choćby felietonów, gdy ktoś nie zna języka i nie przepada za surfowaniem po necie, nie jest proste. Mam tylko jedno małe „ale”: utwór Paula Di Filippo w dziale felietony i eseje to nieporozumienie. Tekst ten spełnia wszelkie wymogi krótkiego opowiadania, natomiast żadnych w zakresie publicystyki. Na przeciwnym biegunie jest esej Jeffa VanderMeera: to przykład świetnej krytycznej roboty – i aż szkoda, że ukazał się po Nordconie, bo dotyczy steampunku. Po czwarte: dobrze, że są recenzje; widać bowiem po nich, jakie książki będą najbardziej interesować zespół tworzący pismo. Tylko jaki jest sens puszczania w kwartalniku parostronicowych recenzji książek, które są oceniane jako niezbyt udane? Czy chodzi o to, by recenzent wyrobił wierszówkę? Może warto rozważyć wprowadzenie jakiegoś mniejszego formatu dla odnotowania tytułów nieszczególnie godnych polecenia. Wybór należy oczywiście do redakcji. Ostatecznie 200 stron małą czcionką i bez ilustracji to kupa miejsca, nawet jeśli na publicystykę przeznacza się tylko ok. 25% objętości.

Po piąte: wywiady. Nie czytałem ani
Stephensona ani Forda, nie zawsze więc łapałem, o czym mowa. Rzecz jednak w tym, że nawet ignorant powinien coś z takiej lektury wynieść. Tymczasem dla mnie była ona chwilami męcząca i nazbyt akademicka (te wszystkie pytania o filozoficzne źródła ich twórczości). Odniosłem wrażenie, że Konrad Walewski za wszelką cenę stara się udowodnić, że pisarze sf w niczym nie ustępują erudycją głównonurtowcom. Co więcej: ich utwory są tak samo poważne jak głównonurtowe. Słowem – nie ma żadnych powodów, żeby twórczość sf traktować gorzej niż zwykłe pisarstwo. Wątek ten jest bezproduktywny i wyczerpany wiele lat temu (sam na ten temat zabierałem głos i dlatego uważam, że nie ma dłużej sensu udowadniać, że się nie jest wielbłądem – szkoda czasu i energii).

Po szóste: ocena ogólna. Na naszym ubogim rynku czasopism fantastycznych „F&SF” wyróżnia się na pewno. Raz, że się nastawia wyłącznie na jedno medium, czyli literaturę (w całym piśmie jest tylko jedna grafika, a i ona powiązana jest z konkursem; recenzji filmów czy gier w ogóle się nie przewiduje). Dwa, że najwyżej ceni się w piśmie taką fantastykę, której nie da się zakwalifikować do jakiejś tradycyjnej odmiany tematycznej. Trzy, że w ogóle granice między głównym nurtem i prozą gatunkową redaktorzy starają się programowo zacierać, co pozwala im fantastykę rozumieć dość szeroko. W tym jest dla pisma szansa – ale i niebezpieczeństwo.

Sam, jako czytelnik, niezbyt przepadam za gatunkowymi hybrydami w fantastyce, ale może odbiorcy mnie podobni są już na wymarciu. Zastanawiam się tylko, w jaki sposób redakcja zamierza namówić do sięgnięcia po magazyn o tak jednoznacznie brzmiącym tytule czytelników nieprzekonanych do pisarstwa sf&f.

Wasz wielkokacki korespondent

GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie