Festiwal fantastyki - Żółtodziób Nidzicki 2009

Remigisz Szulc
07.09.2015

Festiwal Fantastyki wydrukowałam sobie z Internetu mapkę dojścia do zamku, który jest miejscem odbywania się imprezy. Nie było to jednak konieczne – już na dworcu wpadłam na grupkę mniej i bardziej znajomych osób zmierzających w tym samym kierunku. Dzięki nim od razu poznałam lokalizację kilku pożytecznych sklepów w najbliższej okolicy. Po zgłoszeniu się do recepcji otrzymałam folderek z programem oraz żółciutki znaczek, będący pomysłowym połączeniem konwentowego logo i identyfikatora, zaś sam jego kolor określał festiwalowy staż nosiciela. Mój oznaczał żółtodzioba, osobę odzwiedzającą imprezę co najwyżej trzeci raz.

Pierwsze kroki skierowałam do księgarni. Festiwalowy informator polecał ją jako miejsce, gdzie można trafić nie tylko na nowości, ale też starsze pozycje, już nieobecne na księgarskich półkach. Rzeczywiście, udało mi się upolować kilka książek, o których nawet strona internetowa Solarisu stwierdzała „nakład wyczerpany”.

Uprzejmi sprzedawcy wydzielali indywidualne kąciki na półce, gdzie można było przez cały czas trwania imprezy gromadzić zdobycze, by rozliczyć się w niedzielę. W księgarni odbywały się także „polecanki”, podczas których znani festiwalowicze zwracali uwagę obecnych na wybrane pozycje. Przyznaję, że omijałam je szerokim łukiem, w przeciwnym bowiem razie ilość zakupionych łącznie podczas czterech dni pozycji zmusiłaby mnie do powrotu pociągiem towarowym.

Festiwalowe życie toczyło się w zamku, gdzie poza księgarnią mieściły się: sala prelekcyjna (trzeba się było wspinać do niej po krętych i wysokich schodach, co wpłynęło korzystnie na mięśnie moich nóg) i sala rycerska przeznaczona na pokazy filmów (niestety żadnego nie widziałam, choć na plakatach niektóre tytuły brzmiały intrygująco, np. „Przenicowy świat” – czyżby chodziło o świat z nieortograficzną pszenicą?) oraz punkty programu gromadzące największą ilość uczestników. Na dziedzińcu można było przysiąść na piwo i pogaduszki, oczywiście jeśli nie padało zbyt mocno. Pogoda to jedyne, co nie dopisało. Było zimno, wietrznie, codziennie z wyjątkiem niedzieli padał deszcz. Organizatorom udało się wywalczyć polepszenie pogody jedynie na piątkowy wieczór oraz na moment odjazdu.

Program prelekcji rozpoczął we czwartek Jacek Komuda, dzieląc się wynikami researchu prowadzonego do najnowszej powieści „Samozwaniec”. Tematyka rosyjska jest mi bliska, zatem z wielkim zainteresowaniem słuchałam o mało znanych epizodach z życia Dymitra Samozwańca i Maryny Mniszchówny. Wśród publiczności znaleźli się pasjonaci historii wojskowości, zatem wywiązała się rozmowa o różnicach między kopią a piką, o tym, kiedy i jakich skrzydeł używała husaria oraz jakich manewrów mogła dokonywać. Następnie Jarek Grzędowicz mówił o regułach tworzenia światów fantastycznych, tych klasycznych, tolkienowskich (z nieodzowną mapką, nazewnictwem nawiązującym do istniejących języków oraz obowiązkowym questem odbywanym przez bohatera) oraz o zmianach, jakie w tym zakresie przyniósł tzw. New Weird, rezygnujący z owego questu na rzecz konstruowania światów bardziej statycznych, opartych o zdobycze techniki i magię pełniącą podobną do techniki funkcję. Oczywiście nie mogło zabraknąć pytania o termin ukazania się trzeciego tomu „Pana Lodowego Ogrodu”, ale tu niestety

Jarek nie był w stanie nic obiecać, gdyż sprawa leży w gestii wydawnictwa, które powoli realizuje sporą kolejkę powieści czekających na publikację. Trzecim punktem programu był panel dyskusyjny pisarzy pod hasłem „Historie niebyłe”, rozpoczęty przez prowadzącego Wojtka Sedeńko zaprezentowaniem sporego stosiku powieści o historii alternatywnej. Niestety zebrani pisarze zaprotestowali i zmodyfikowali temat do „Historii odbrązowionej”, jako że wszyscy piszą nie tyle o linii historycznej, która się nie wydarzyła, co o zdarzeniach, które mogły mieć miejsce w naszej historycznej rzeczywistości.

Robert Foryś, Jacek Komuda oraz Witek Jabłoński, który w ostatniej chwili dołączył do ekipy, mówili o swoich utworach, pokazujących przeszłość Polski bez retuszupoprawnościowego, bez wybielania i idealizowania bohaterów. Jako że Jacek i Robert mieli też indywidualne spotkania na podobny temat, poświęcę większą uwagę wypowiedzi Witka Jabłońskiego (który niestety wpadł do Nidzicy tylko na chwilę). Otóż kolejna jego powieść będzie ukazywać Mazowsze w okresie poprzedzającym przyjęcie chrześcijaństwa i opowie, co naprawdę kryło się pod lakonicznym zapisem kronikarskim o nawróceniu na nową wiarę. Będzie naturalnie mowa o pogańskiej mitologii Słowian, co mnie bardzo cieszy, gdyż tematyka ta pojawia się ostatnio często na konwentach i coraz bardziej mnie fascynuje.

Tu muszę przyznać się uczciwie, że następujące po bloku prelekcyjnym otwarcie festiwalu opuściłam. Trzeba było rozprostować kości i odświeżyć się napojami musującymi, w czym nie byłam odosobniona. Spora część uczestników dotarła zresztą do Nidzicy dopiero po południu. Ostatnim tego dnia punktem programu było ognisko w Kalborni, gdzie mieszkała większość festiwalowiczów. Co prawda uparty deszcz wciąż próbował padać, ale uzyskał tylko to, że naciągnęliśmy na siebie, kto co miał i schroniliśmy się pod zadaszenie. Ognisko płonęło jasno pomimo przeciwności i kiełbaski piekły się bez przeszkód.

Pożywili się wszyscy, łącznie z hotelową kotką, karmioną przez Ewę Białołęcką i inne kocie miłośniczki. Fantaści słyną zresztą z kociolubności i mam nadzieję, że szara pręgowana kocia dama nie została przez nas zbyt utuczona. Potem były tańce i inne hulanki. Ja udałam się na spoczynek dość wcześnie, oszczędzając wątłe siły na później.

Dzień drugi. Piątkowy poranek poświęciłam na obchód ośrodka, odkrywając stajnię (ale chyba bez koni), jezioro z wydzielonym kąpieliskiem oraz przystań z łodziami, kajakami, a nawet żaglówkami. Ech, gdyby nie ta pogoda... W przechadzce towarzyszyła mi poznana poprzedniego dnia tłumaczka powieści Diaczenków – Iwonka Czapla. Na szczęście nie zamierzała utopić mnie w jeziorze z wdzięczności za krytykę, zafundowaną jej w jednej z moich recenzji. Co więcej, okazało się, że bardzo podobnie odbieramy twórczość tego pisarskiego małżeństwa i równie mocno czekamy na ich przyszłoroczną wizytę w Nidzicy. Hotelowe śniadanie było majstersztykiem – gdybym żywiła się tak dłużej, wyhodowałabym brzucho nie gorsze niż Kazik Kielarski... Do tego, ku uldze co aktywniejszych uczestników wczorajszego ogniska, pojawiło się stoisko z piwem. Półka w lodówce, z której recepcjonistki sprzedawały piwo poprzedniego wieczora, była już bowiem puściuteńka...

Przed południem zaliczyłam jedną prelekcję – młody pisarz Robert Foryś bardzo obrazowo opowiadał o polskich polowaniach na czarownice, stosowanych próbach niewinności i rodzajach tortur. Przytaczał przy tym wyjątki z historycznych dokumentów, pisanych między innymi przez tych, którzy te tortury zadawali, oraz charakteryzował powody zaciekłości w tropieniu czarownic jako ekonomicznoseksualne.

Zachęcona tym, co mówił o wydanej w tym roku swojej powieści „Za garść czerwońców”, nabyłam ją i otrzymałam autograf. Nie wiem tylko, czy Foryś zażartował sobie ze mnie twierdząc, że to jego pierwszy złożony w tym charakterze podpis...

W południe miało miejsce najważniejsze wydarzenie imprezy – spotkanie z gościem honorowym festiwalu Robertem Silverbergiem. Księgarnia wydzieliła na dorobek Silverberga osobny stolik, a wyłożone stosiki książek malały w oczach. Hitem była najświeższa pozycja „Roma Eterna”, najczęściej nabywana też przez
łowców autografów. W godzinach poprzedzających spotkanie kilka razy słyszałam wypowiedzi spieszących, by zdążyć jeszcze nabyć „Romę...” w miękkiej okładce i dzielących się informacją o jej dostępności. Zdaje się, że starczyło dla wszystkich. Spotkanie odbyło się w największej sali i zgromadziło chyba wszystkich
uczestników festiwalu. Przy stoliku „prezydialnym” przeważali liczebnie tłumacze, jednak cały ciężar obsługi translatorskiej legł na barki jednej dziewczyny, która poradziła sobie znakomicie. Państwo Silverberg zdawali się spokojni i wyciszeni, nawykli do podróży i tłumu fanów. Jak zazwyczaj w podobnych przypadkach,
nie padła żadna sensacyjna wypowiedź, pisarz po prostu opowiadał o swoim życiu i karierze. Mógłby zresztą chyba nawet liczyć do dziesięciu, a i tak wszyscy nie spuszczali z niego oczu i chłonęli słowa. Liczy się przecież samo obcowanie z Wielkim Człowiekiem. Istotną informacją było chyba tylko to, że Silverberg nie napisze już żadnej powieści, pozostając przy mniej męczących opowiadaniach. Podczas spotkania ogłoszono niespodziewaną przerwę, zapewne by goście zjedli lunch, a po niej zjawiło się już o wiele mniej widzów, co zostało przez Silverberga żartobliwie skomentowane, iż pozostali tylko poważni ludzie.

Gdywyczerpały się zadawane z sali pytania, ustawiła się kolejka po autografy, choć wcześniej pisarz przez długi czas podpisywał swoje utwory w księgarni. Co bardziej dociekliwi dokopali się w wydanej przez Solaris antologii opowiadania autorstwa żony pisarza Karen, zatem i do niej tłoczyli się amatorzy autografów. Popołudniowy blok prelekcji składał się z trzech pozycji. Maja Lidia Kossakowska opowiadała o fantastycznych istotach nazywanych Faerie, popularnych zwłaszcza w Szkocji i Irlandii. To ogromna i różnorodna grupa stworzeń kapryśnych, złośliwych i chimerycznych, a równocześnie na tyle potężnych, że lepiej żyć z nimi dobrze, nie narażać się, a przeciwnie, starać się im dogodzić, choćby zostawiając miseczkę mleka i gotowanej fasoli na progu. Zastanowiło mnie, skąd Maja tyle wie o Faerie, ale z drugiej strony opisała pewien ich rodzaj jako rudowłose, odziane w zieleń i o wiecznie zaczerwienionych oczach (dla wyjaśnienia - Maja ma rude włosy, nosiła zielony sweterek, oraz jest alergiczką i przez większość spotkania walczyła z dolegliwościami).

Kolejną godzinę zajął panel wydawców, a konkretnie wydawnictw SuperNowa, Powergraph i Solaris. Mówiono o hurtowniach, płatnościach, wrednej robocie Empiku, upadku czytelnictwa, kryzysie i czekających nas podwyżkach cen książek. Zaproszony do stołu gość z Czech Tomas Jirkovsky potwierdził podobną sytuację u naszych południowych sąsiadów, dodając, że ceny książek w Czechach są już teraz znacznie wyższe niż w Polsce. Przy okazji wyjaśniło się, czemu od paru miesięcy nie mogę kupić w Empiku żadnych nowości – po prostu od maja nie mają ich w sprzedaży. Następnie Ewa Białołęcka pokazała nam jeszcze inny – poza witrażami i biżuterią, z których jest szeroko znana na konwentach – dowód swoich fenomenalnych uzdolnień manualnych (choć gdy jej to powiedziałam, zanegowała „fenomenalne”). Otóż zademonstrowała w bardzo szczegółowy sposób proces oprawiania książki. Każdemu z nas zdarzyło się chyba, że czytany egzemplarz rozpadł się na luźne kartki, bywa też, że okładki nie uznajemy za wybitne dzieło sztuki. Kierując się wskazówkami Ewy można samodzielnie oprawić tomik, dodając ozdoby według własnego upodobania, w dodatku za naprawdę małe pieniądze. Można też zaszaleć, urzeczywistniając na przykład wizję drapieżnej książki Harry Pottera lub projektując książkę w kształcie trumny.

Późniejszym popołudniem odbył się wernisaż wystawy Tomka Marońskiego. Obrazy były eksponowane w sali prelekcyjnej, zatem przez cały czas festiwalu można było oglądać je do woli. Zresztą każdy cztelnik wydawnictw Solarisu zna je doskonale – obrazy Tomka zdobią okładki powieści Aldissa, Silverberga czy Diaczenków. W niedzielę na większości można było dostrzec karteczki z napisem „sprzedane”, na niektórych nawet po dwie. Ech te cuda techniki... Wieczorna integracja wyjątkowo miała miejsce na zamku, a jej program był bogaty. Przed zmierzchem dziedziniec opanowali przebierańcy, licząc na przychylne spojrzenie tajnego jury.

Kosmonauta w białym kombinezonie chciał się podlizać organizatorom ozdabiając strój wizerunkiem firmowej solarisowej krowy, po okolicy grasowały uzbrojone w miecze elfki (elfijki?, elfice?) i samuraj z wielkim łukiem, a na wybrukowanym dziedzińcu pląsała hinduska tancerka. Nic to, że samuraj po zdjęciu wierzchniej części stroju przypominał księdza, Hinduska była obuta w trampki, a elfie uszy trzymały się na słowo honoru. Obawiałam się nawet, że wieczorem resztki uszu będą się walać po kątach niczym szczątki Cthulhu na ostatnim Nordconie, ale obeszło się – stroje zdjęto na czas, by swobodnie poszaleć podczas koncertu. A koncert był po prostu fenomenalny – zaproszony zespół „Ethnoholic” z Wrocławia z ogromnym temperamentem wykonywał utwory ludowe z różnych krajów europejskich z przewagą pieśni cygańskich i tematyki miłosnej. Wzmocnieni pysznymi grillowanymi kiełbaskami, boczkiem i karkówką, świeżym chlebem ze smalcem oraz oczywiście piwem, festiwalowicze wtórowali piosenkarkom w bliżej nieznanych językach, śpiewali o braku piwa (???), tańczyli wężykiem i generalnie bawili się na całego, a wszędzie krążył niezmordowany Wojtek S. z kamerą. Goście honorowi co prawda nie pląsali, ale wytrwale degustowali wytwory polskiego przemysłu monopolowego, chwaląc sobie na przykład miód pitny. Wzbogaciłam ich bazę danych częstując Karen kupioną w pobliskim monopolowym nalewką z rokitnika miejscowego wyrobu, przy czym jakimś cudem starczyło mi angielskiego do wyjaśnienia co to takiego. Zabawa została przerwana bezlitosnym komunikatem o bliskim odjeździe ostatniego autobusu (mieliśmy tylko dwa do dyspozycji), zatem przyszło się zbierać. Jazda okazała się ostatnim punktem programu artystycznego, gdyż przez większość drogi słuchaliśmy improwizowanego konkursu na nowe zwrotki do słynnej piosenki „Morskie opowieści”.

Moim faworytem była treściwa historyjka o kierowcy, który wiózł fantastów, ale dowiózł masło, zawierająca głęboką prawdę – droga do Kalborni jest tak nierówna, że łatwo można zmienić hmm... konsystencję.

Dzień trzeci. Pierwsza prelekcja – bliska memu sercu, gdyż nawiązująca do innego mojego hobby: lotnictwa. Andrzej Pilipiuk w bardzo ciekawy sposób przedstawił
kompletnie nieznaną historię polskiego (a głównie podhalańskiego) wkładu w rozwój alternatywnych dla samolotu środków żeglugi powietrznej – lotni, sterowców i helikopterów. Gdyby nie opór carskich urzędów, odmawiających utalentowanym góralom dotacji finansowych, ilość niesamowitych wynalazków byłaby zapewne jeszcze większa. Następnie zrobiłam przerwę dla powitania właśnie przybyłych znakomitych współklubowiczów – Ani i Krzyśka Papierkowskich. Krzysztof pojawił się w sam raz, by wziąć udział w nieplanowanym punkcie programu. Otóż przewidziana prelekcja Lecha Jęczmyka o wpływie „Fundacji” Asimova na współczesną Rosję nie odbyła się. Lech nie przyjechał do Nidzicy, gdyż trafił do szpitala i wszyscy bardzo się o niego martwili.

W tym czasie przeprowadzono godzinę wspomnień – najpierw Wojtek Sedeńko zadzwonił do Lecha i uzyskał pocieszającą informację o stanie jego zdrowia, a wszyscy obecni urządzili owację do telefonu, a następnie Wojtek i Marek Oramus przy wsparciu Papiera wspominali najciekawsze scenki z fandomowej kariery Jęczmyka oraz inne fandomowe historyjki, w tym oczywiście Nordconowe. Następnie Marek Oramus wygłosił prelekcję, której tytuł intrygował mnie od dawna – „Banki i bankowcy w literaturze fantastycznej”.

Skąd u pisarza fantasty zainteresowanie czymś tak trywialnym, a dla mnie dodatkowo obrzydłym z powodów zawodowych? Wyjaśnienie okazało się interesujące – na festiwalu Marek zorganizował próbę generalną odczytu, który wygłosi jesienią na zamówienie grupy bankowców. Ponieważ dotąd nie „siedział” w temacie, liczył też na poszerzające jego wiedzę sugestie widzów. Temat obejmował istniejące w fantastycznych światach przyszłości systemy monetarne, zasady wynagradzania za pracę, sposoby przepływu i wypłaty pieniędzy oraz windykacji należności. Ten wykład naprawdę pozwolił mi spojrzeć na literaturę fantastyczną z jeszcze jednej nowej strony. Marek zaś po zakończonym spotkaniu pospieszył do księgarni nabyć zarekomendowany przez kogoś z widowni „Bilion dolarów” Eschbacha.

Prelekcyjny maraton trzeciego dnia zakończyło wydawnictwo SuperNowa, przedstawiając niektórych ze swoich autorów. Byli obecni (w preferowanej przez prowadzącego Mirka Kowalskiego kolejności alfabetycznej): Marek Baraniecki, Robert Foryś, Paweł Kempczyński i Marcin Przybyłek. Program wymieniał jeszcze Witka Jabłońskiego, który niestety wyjechał jeszcze pierwszego dnia festiwalu, tuż po wspomnianym przeze mnie wcześniej panelu. Jakoś ostatnio Witek zrobił się bardziej nieobecny niż obecny na konwentach, czego osobiście bardzo żałuję. Zatem – czterech „supernowych” twórców mówiło o swoim pisarstwie. Dwaj z nich najwyraźniej lepiej czują się ze słowem pisanym – Baraniecki i Foryś powiedzieli po parę zdań, po czym resztę spotkania zdominowali Kempczyński i Przybyłek, prowadząc dialog na miarę swoich temperamentów. Ponieważ nie miałam dotąd okazji zapoznać się z twórczością tej dwójki, słuchałam tym uważniej. Przy tak dużej ilości pozycji na półkach księgarskich, o wyborze tomu, z którym pójdę do kasy, decyduje również wrażenie, jakie wynoszę z osobistego kontaktu z pisarzem. W tym sensie wspomniana rozmowa była wielce pouczająca.

Tego dnia gwoździem programu było wręczenie SFINKS-ów 2009, ale najpierw obejrzałam jeszcze wystawione w sali rycerskiej przedstawienie teatralne Nieformalnego Teatru Rodziny Korzunowiczów. Na wczesnym etapie przygotowań do festiwalu, gdy była jeszcze mowa o wizycie Diaczenków, wyczytałam, że owo przedstawienie miało ilustrować jeden z ich utworów. Byłam więc ciekawa, czy ten spektakl zostanie pokazany, czy zastąpi go inny. To, co zobaczyłam, nie skojarzyło mi się z niczym konkretnym. Była to właściwie pantomima z rekwizytami, ilustrująca życie pewnego młodzieńca. Najpierw przeszkadzali mu hałasami sąsiedzi (a on rewanżował się tym samym), potem jadł kanapkę z pasztetem (a mnie ciekła ślinka, bo nie było czasu na obiad), następnie spał, podczas gdy dobro i zło walczyły o jego duszę (zło miało długą brodę wystającą spod szaty), by na koniec pomodlić się, przynieść klatkę z bardzo ospałym gołębiem, wyjść na zamkową galerię i go wypuścić.

Całość pozostawiła widzów obojętnymi, a jedyna dyskusja, jaką w związku z przedstawieniem słyszałam, dotyczyła faktu, czy wypuszczony gołąb spadł na dziedziniec, czy odleciał. No i wreszcie gala sfinksowa. Obyło się bez fanfar i długich ceremonii, szybciutko wręczono nagrody za dziecięcy konkurs plastyczny i konkurs strojów (oczywiście kosmonaucie z krową!), po czym odczytano dziesięć najwyżej punktowanych utworów w każdej z pięciu kategorii: najlepszego opowiadania i powieści polskich i obcych oraz najlepszej książki roku. Zwyciężyli: Diaczenkowie („Ostatni Don Kichot)”, Kossakowska („Beznogi tancerz”), Watts („Ślepowidzenie”), Kosik („Kameleon”), zaś książką roku została „Droga” MacCarthy’ego. W rezultacie tylko Maja i Rafał odebrali swoje statuetki osobiście. Szampana i kwiatów nie było. Był za to autobus, który natychmiast zabrał nas do Kalborni na tradycyjną biesiadę, o której słyszałam, że nawet najtęższy mężczyzna nie da tam rady spróbować wszystkiego.

Faktycznie, żarcia było co niemiara, bez wyjątku pięknie podane i pyszne. Zwłaszcza smakowały mi wędzone ryby. Piwo lało się obficie z kraniku z napisem „Browar Kormoran”, a komu było zbyt zimno na piwo, konsumował coś bardziej rozgrzewającego. Deszcz też nie zawiódł – znowu usiłował zalać nasze ognisko
i zagonić nas pod wiaty. Jedyne, czego dokonał, to skłonił uczestników biesiady do szybszego picia, coby się alkohol deszczówką nie rozcieńczył. Potem znów nastapiły tańce pod najróżniejsze utwory, mniej lub bardziej do tańca się nadające. Państwo Silverberg niezmordowanie konwersowali i konsumowali, czym
wywołali mój prawdziwy podziw. Dla starszego pana to mocno aktywne wakacje, tym bardziej że gdzieś „w międzyczasie” zdołał jeszcze pojechać do Malborka i zwiedzić zamek! Ja zdołałam dotrwać prawie do pierwszej w nocy, zaliczywszy po drodze kilka ataków senności, ale muzyka i odgłosy zabawy
dobiegały mnie przez sen prawie do świtu.

Dzień czwarty, ostatni i mocno ulgowy. Na pierwszej prelekcji, Maćka Parowskiego na temat powstającej właśnie powieści „Burza”, byłam obecna od połowy, głównie dlatego że podobnego wystapienia wysłuchałam wiosną podczas Pyrkonu. Niecierpliwie czekam na ukazanie się książki, ponieważ ma to być kolejne podejście do historii alternatywnej II Wojny Światowej. Ostatnio ukazało się kilka powieści na ten temat i wciąż zastanawiam się, czy nie został on już do cna wyeksploatowany. Maciek najwyraźniej uważa, że nie... Ostatnim, mocnym prelekcyjnym akcentem (ponieważ na Mikołaja Wachowicza już nie zostałam) było spotkanie z Marcinem Przybyłkiem. Dotyczyło psychologii narracyjnej, czyli – jak określono w tytule – „Opowiedz mi swoją historię, a powiem ci, kim jesteś”. Marcin przybliżył słuchaczom teorię, zgodnie z którą poprzez opowiadane historie poszukujemy siebie, zarówno gdy w dziecięcych zabawach wybieramy rolę potwora lub królewny, jak też gdy już jako dorośli informujemy o tym, co lubimy robić lub czytać. Właśnie, czytać. Gdy niedługo później ładowałam do torby i wlokłam do pociągu zdającą się ważyć tonę stertę książek, zastanawiałam się, co też powiedziałby Marcin Przybyłek na ten mój wybór lektur. Kim w ich świetle jestem? Teraz na pewno jestem bardzo zmęczoną i jeszcze bardziej wdzięczną uczestniczką XVI Festiwalu Fantastyki w Nidzicy. I na pewno nie jestem już festiwalowym żółtodziobem!

GATA
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie