Harry Potter i Zakon Feniksa - WRESZCIE! - filmy fantastyka

Maciej Piwowski
07.09.2015

Wreszcie. Dobry film o Potterze. I do tego pierwszy, który zaszczyciłem obecnością w kinie. Wszyscy, którzy do tej pory posądzali mnie (słusznie zresztą) o uwzięcie się na "Harry'ego" i tendencyjne recki, mogą odetchnąć z ulgą – film nawet całkiem mi się podobał.

Już od pierwszych ujęć widać, że kolejny reżyser starał się wykrzesać z nadal dennego materiału źródłowego nową jakość w filmie. Fajne ustawienia kamery, mroczna kolorystyka (tym razem współgrająca z tym, co na ekranie), ponura muza i generalnie nieco surrealistyczny teaserek z miejsca nastawiły mnie pozytywnie do filmu – i tak już zostało do końca. Ciekawe, że pan od smętnych brytolskich seriali poradził sobie z tematem lepiej niż wyrobnik Columbus, nie wspominając o swoim poprzedniku. Wydaje się, że po prostu w przemyślany sposób kontynuował wizję Cuarona, którego trzeba nazwać ojcem lepszej połowy kinowego "Pottera".

Największą chyba zaletą filmu, i zarazem największym kontrastem z poprzednim odcinkiem, jest jego spójność i konsekwencja fabuły. Tak jak scenariusz "Czary Ognia" był poprawiany i ciachany byle jak i w biegu, o tyle "Zakon Feniksa" ma poukładaną, filmową strukturę, którą się śledzi bez żadnych czkawek (jak było poprzednio). Zdaję sobie sprawę, że żeby napisać taki scenariusz trzeba było fabułę tłustej knigi rozłożyć na czynniki pierwsze, wystrzelić w kosmos wszystkie nie-kluczowe wątki, to co zostanie poskracać i pospinać na nowo – ale zrobiono to idealnie. Dzięki temu dostaliśmy sprawną opowieść; a że bez pobocznych wątków? Nie czytałem tych blubrów, więc sercu nie żal. Podoba mi się to, co widzę na ekranie.

Sama fabuła generalnie jest życiowa. Ministerstwo czarowania dochodzi do wniosku, że Hogwart knuje, więc wysyła tam jednoosobową trójkę giertychowską w postaci pieprzniętej baby, która terroryzuje przybytek. Pani stopniowo zdobywa coraz wyższą pozycję, aż do wykopania ze stołka Dumbledore'a, a stosowane przez nią metody wychowawcze obejmują szerokie spektrum: od wkuwania książek na pamięć do tortur na uczniach. Wszystko to ma w tle powrót Voldemorta na ten padół, w co nikt prawie nie wierzy, bo Harry mu w poprzednim odcinku nie zrobił zdjęcia komórką. No, ale wierzy mu tytułowy Zakon Feniksa, który jest kolejnym genialnym tworem wyobraźni pani Rowling, czyli tajne stowarzyszenie, do którego należą wszyscy. Okoliczności te oczywiście prowadzą do zachowań para-buntowniczych w Hogwarcie, z tajnymi kompletami włącznie.   Nasi herosi niewiele się na szczęście zmienili od ostatniej części, więc każdy już uważa za normalne, że 18-latki grają  15-latków. Po prostu stare dziady udają, że są młode – widocznie tak musi być. Najbardziej chyba różnicę wieku widać po Dudleyu, który kiedyś był grubym chłopczykiem, w ostatnim odcinku był nieobecny, a teraz powraca jako spasiony młody dresiarz. W przypadku designu samego głównego bohatera zrezygnowali na szczęście z peruki i po prostu go ostrzygli, więc nawet wygląda jak człowiek. Ron do perfekcji już udoskonalił swoją minę tępego wołu, a Hermiona nadal gra po swojemu, czyli tak sobie. Aczkolwiek tej ostatniej jest tym razem nieco mniej, gdyż na pierwszy plan wysuwa się Chinka, która kręci Harry'ego i z którą nawiązuje on tak kaleczny flirt, że przy nim wątek miłosny z "Ataku klonów" wypada jak "Przeminęło z wiatrem".

Ze starych postaci – powraca na szczęście Gary Oldman, który, co tu dużo gadać, winduje ten film o klasę do góry (choć widać, że nie czuje się meganaturalnie w swojej roli). Znaczenia nabiera też Dumbledore, mocno zdegradowany w poprzednim odcinku, a także pedałkowaci – i już wyrośnięci – bracia Rona, którzy wreszcie mają coś konkretnego do roboty (więcej niż sam Ron zresztą). A z nowych postaci – pojawia się obłąkana chuda blondyneczka, która dzieli się z Harrym swoimi halucynami, jak również, nie mniej obłąkana kumpela Voldemorta grana przez świetną Helenę Bonham Carter – o imieniu Bellatrix Lestrange, rodem chyba z "Austina Powersa".
A jeśli już o bohaterach mowa: dizajn "dzieci" pozostał właściwie nieruszony od przełomowej trzeciej części Cuarona – dresiki i luzik konfekcyjny, co też w pewnym momencie zaczyna odgrywać rolę, kiedy w Hogwarcie nastają rządy terroru i zostają zaostrzone rygory mundurkowe. Z kostiumów uwagę zwraca też gustowny dresik Dudleya, wraz ze złotą ketą na szyi.

Muza jest znowu dobra. Mroczna w ciul, ale nie w tak wymuszony sposób, jak poprzednio. Ma swój zupełnie indywidualny styl, który bardzo oszczędnie wykorzystuje main theme Williamsa. Nowy kompozytor, Dario Marianelli (znany głównie z "V jak Vendetta") potrafi bardzo ładnie zbudować klimacik napięcia, by w decydującym momencie przywalić bombastycznym beatem. Następny punkt dla tego odcinka. W kolejnych częściach "Harry'ego" systematycznej poprawie ulegają też efekty. W poprzedniej były one właściwie nienaganne, teraz jednak z jakiegoś powodu mamy wymieszane efekty rewelacyjne (np. centaury, które ILM nareszcie nauczył się robić po 6 latach) ze średnimi (miotlany lot nad Tamizą, mimo świetnych zdjęć mocno zalatujący "Panem Kleksem") i dennymi (olbrzym wyglądający jak wersja very light Hulka). Skoro już o efektach mowa – jest to pierwszy odcinek "Pottera", w którym nie mamy miotlanego meczu (zapewne w jego zastępstwie pojawia się właśnie ów rajd nad Tamizą).

Pomimo moich zachwytów nad filmem make no mistake – daleko mu do ekstraklasy kinowej. Nad "Zakonem Feniksa" nieustannie unosi się duch grafomańskich powieści, którego nawet najlepsza reżyseria nie przeskoczy. Po pierwsze kolejny raz muszę załamać ręce nad mitologią Voldemorta – kurde, na litość Boską, koleś działał zaledwie 14 lat nazad! A tu się okazuje, że jest owiany megalegendą, ma nie wiadomo jaką armię, zawsze wiernych followersów i generalnie, jeśli chodzi o złą renomę, może konkurować z Sauronem . Ludzie, dla porównania, 14 lat temu leciał "Park Jurajski" w kinie – to przecież dopiero co było! Po drugie, nadal panuje kretyński styl udawania przez magię normalnego świata – w tym wypadku głównie za sprawą ministerstwa czarów-marów i zaczarowanych sądów. Film w zadzi-wiający sposób rozgrzebuje też motyw interakcji świata normalnego i zaczarowanego – niestety za wiele widzowi nie wyjaśniając. Bardzo zabawny jest motyw przywiązania Harry'ego do Siriusa Blacka, które się bierze ni z gruszki ni z pietruszki i gdyby Harry co chwila nie deklarował, jak bardzo jest do niego przywiązany, z niczego by to nie wynikało. Fajnie że pani J.K. przypomniała sobie też o roli mniejszości narodowych, wprowadzając postać wcale nie stereotypowego Irlandczyka o szalenie oryginalnym imieniu Seamus.

Jak każdy „Harry”, również ten film może pochwalić się sporymi walorami anty-wychowawczymi. Po pierwsze w zupełnie jawny sposób zachęca do nieposłuszeństwa uczniowskiego (a w dalszej perspektywie z pewnością również obywatelskiego). Po drugie – promuje członkostwo w pogańskich tajnych stowarzyszeniach. Tradycyjnie też – Harry otrzymuje prezenty gwiazdkowe, sam nie dając żadnego.

Mimo wszystko, w ostatecznym rozrachunku, film pozostawia dobre wrażenie. Fajnie (acz prostymi środkami) uzyskano efekt wkurzania się widza na kolejne pomysły giertychowskiej baby – i tym bardziej fajnie się czujemy, kiedy nadchodzi opór i odwet. Końcowa scena i prowadząca do niej akcyjka też są zrobione fajnie – zarówno pod względem dramaturgicznym (acz szczególnie przejmujące momenty wywołują uśmiech swoją pompatycznością), jak też zdjęć, kręconych w popularnym stylu z łapy, co trochę się kojarzy niemal ze zdjęciami z pola bitwy.
Wychodziłem zatem z kina ukontentowany (czego i Wam życzę). Jednocześnie zawiadamiam, że na dwie ostatnie recki z cyklu będziecie musieli czekać trochę dłużej niż tydzień od kinowej premiery...


Commander John J. Adams
/www.ZakazanaPlaneta.pl – Serwis filmowy dla snobów/

GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie