Trole i legendy 2 - festiwal wszystkich form fantasy - 2007

Remigisz Szulc
07.09.2015

Fantasy à la belge

Gdy wychodzi się przed dworzec kolejowy w Mons w południowo-centralnej części Belgii, a zwłaszcza gdy spojrzy się na straszące tuż obok ruiny budynku czekającego na rozbiórkę - trudno domyślić się, że to właśnie tutaj mieści się kwatera główna wojsk NATO, i że to tutaj, a nie w ponad dwukrotnie większym Charleroi znajduje się stolica regionu Hainaut. To 90-tysięczne miasteczko liczy sobie mniej więcej trzy poważniejsze atrakcje turystyczne: rynek wraz z ukrytym na tyłach ratusza (Hôtel de Ville) urokliwym ogrodem; przysadzistą, pozbawioną wieży katedrę świętej Waudru; oraz 87-metrową dzwonnicę (beffroi). Oprócz tego znaleźć tu można sporo wąskich, ładnych uliczek, które warte są godzinnego spaceru. Głodny atrakcji turysta, zblazowany po przepychu Brukseli, Brugii czy Gandawy, spędziłby tu najwyżej pół dnia, by popędzić chociażby do wspomnianego już, pobliskiego Charleroi (mimo że pod względem zabytków i atrakcji małe Mons bije to ostatnie na głowę). Tak i mnie szkoda byłoby czasu i pieniędzy, by przyjeżdżać tu jedynie na dwu-trzygodzinną wizytę, gdyby nie to, że owego dnia rozpoczynała się tam impreza fantastyczna: „Trole i legendy 2 - festiwal wszystkich form fantasy” (Trolls et légendes II. Le festival de toutes les fantasy).

Termin owego festiwalu był dość szczególny, przynajmniej z polskiej perspektywy: odbywał się on bowiem w sobotę i niedzielę wielkanocną. U nas wszyscy popukaliby się na to w głowę, jeśli nie ze względu na oburzenie religijne, to przynajmniej z uwagi na to, że organizacja konwentu w trakcie świąt oznaczałaby ryzyko garstki uczestników  i bankructwa organizatora. Tymczasem w Belgii nie zrobiło to żadnego wrażenia na kilku tysiącach ludzi, którzy zawitali do centrum wystawowego Mons Expo: sprzedano dwanaście tysięcy wejściówek (nie liczono, ile osób wykupiło zarówno sobotnią, jak  i niedzielną), w tym cztery i pół tysiąca na wieczorne koncerty (o których dalej). Chyba tylko w kraju (częściowo) frankofońskim, z tradycją wojującego laicyzmu wywodzącą się od rewolucji francuskiej, możliwe jest podobne lekceważenie świątecznej tradycji, które w Polsce spotkałoby się natychmiast z moralizatorską reakcją. Gdy powiedziałem później jednemu z belgijskich kolegów, że w Polsce nikt nie ośmieliłby się zrobić podobnej imprezy w takim dniu, ówże wyjaśnił mi, że Belgowie dawno już przywykli do podobnych fanaberii: na przykład rok temu ktoś właśnie w niedzielę wielkanocną zdekapitował na Grand Place w Brukseli figurę króla, a zresztą pierwszy monarcha Belgii był autentycznym masonem.

Ten przydługi wstęp był konieczny, aby doprowadzić nas w końcu do zapełnionej mnóstwem ludzi, gigantycznej (8000 m2) hali Mons Expo. Od razu rzucało się w oczy kilka różnic w porównaniu z typowymi polskimi konwentami. Po pierwsze, zaskakująco niska była wejściówka: zaledwie 3 euro za dzień bez koncertów (z koncertami 15 euro za jeden dzień albo 25 euro za dwa dni), przy czym dzieci poniżej 12 lat wchodziły za darmo pod warunkiem posiadania opieki. Po drugie - zapewne z uwagi na taką cenę - wśród nadzwyczaj licznych uczestników widać było mnóstwo całych rodzin z dziećmi, które zdecydowały się najwyraźniej zobaczyć coś ciekawego zamiast siedzieć w świąteczny weekend przed telewizorem. Po trzecie, jeśli chodzi o tzw. punkty programu, bardzo niewiele się działo - o wiele mniej niż na typowym polskim konwencie większych rozmiarów.

Centralną część centralnej hali zajmował „baśniowy targ” (Marché Féerique), na którym można było zapłacić za wszystko, co tylko kojarzy się z fantastyką: figurki, rzeźby (niekiedy pokaźnych rozmiarów), gadżety, biżuterię, gotowe stroje à la późne średniowiecze, rogi myśliwskie, miecze, miody i wina, reprodukcje ilustracji, kompletne zbroje, maski, a nawet wędliny. Można było również odwiedzić wróżkę albo zaopatrzyć się w fantastyczny makijaż (bodypaint). Był tam także konwentowy butik z produktami  z logiem sponsora (Cuvée des Trolls) - i to tam zdumiałem się najbardziej, zobaczywszy w ofercie nie tylko standardowe koszulki, ale także zegarki, grę karcianą, czapki, a nawet bokserki, stringi i prezerwatywy. Po tym wszystkim, co zobaczyłem na owym targu, pomysł sprzedawania konwentowych prezerwatyw tak mnie zaszokował, że aż zapytałem jednego z organizatorów, czy traktują swoją imprezę jako komercyjną. Otrzymałem odpowiedź przeczącą, ale i tak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że komercja zajmuje centralne miejsce konwentu - non-profit czy nie.

Być może moje wrażenie byłoby inne, gdyby organizatorzy w jakikolwiek sposób wykorzystali prawdziwy tabun zaproszonych gości. Na ulotce, z której dowiedziałem się o imprezie, doliczyłem się dokładnie czterdziestu siedmiu nazwisk pisarzy, krytyków, komiksiarzy, ilustratorów i aktorów; tymczasem w ciągu dwóch dni konwentu odbyły się z udziałem niektórych z nich dokładnie trzy panele i dwa spotkania autorskie. To ostatnie dotyczyło wyłącznie gości honorowych: Davida Sterna, aktora raczej teatralnego, który zagrał kilka drugoplanowych ról w filmach fantastycznych; oraz Alana Lee, którego od czasu pracy przy trylogii Petera Jacksona niemal nikomu już nie trzeba przedstawiać. Poza tym zadaniem gości było siedzieć przy swoich stoiskach albo stolikach w strefie zwanej „komiks, literatura, dedykacje”, sprzedawać swoje książki (albumy, reprodukcje etc.) i podpisywać je klientom. Jako że na co dzień zajmuję się (wraz z Marcinem) programem publicystycznym na konwentach, moje gospodarskie oko nie mogło nie zauważyć takiego marnotrawstwa: gdybym ja miał na konwencie czterdziestu siedmiu gości, to mógłbym z tego zrobić całkiem spory Polcon. A tamci siedzieli i się nudzili, zamiast zaciekawiać kilka tysięcy potencjalnych czytelników z Belgii, Francji,  a nawet - w przynajmniej jednym przypadku - z innej zagranicy.


Trochę tylko usprawiedliwia organizatorów w tej kwestii to, że mimo olbrzymiej przestrzeni Mons Expo brakuje tam sal. Drugą gigantyczną część hali zajmowała „strefa gier”, która obejmowała bitewniaki, planszówki, karcianki oraz tradycyjne erpegi. Z kolei po przeciwnej stronie „targu” znajdowała się (równie duża) część przeznaczona na koncerty, którą otwierano dopiero wieczorem. Między targiem a salą koncertową zmiesz-czono jeszcze scenę, na której po południu popisywał się (przy dużym zainteresowaniu dzieci) magik z asystującą elfką, stołówkę z kuchnią polową oraz jedyne miejsce, do którego nie dotarłem mimo protestów, że czuję się młodo: odgrodzony kotarami Hogwart (a właściwie, zgodnie z francuską manią tłumaczenia nazw własnych, Poudwavre), przeznaczony wyłącznie dla dzieci. Jedyna (!) wyodrębniona architektonicznie sala dzieliła funkcje projekcyjne z publicystycznymi i w efekcie jedno i drugie wypadło skromnie. Jeśli chodzi o to pierwsze, najciekawszym punktem była półtoragodzinna projekcja filmów krótkometrażowych nadesłanych na konkurs; w głosowaniu publiczności (innego nie było) wyróżniono znakomity „Pintame” o sfrustrowanym rysowniku komiksów (kategoria fabularna; http://www.wat.tv/PINTAME - można oglądać nie znając francuskiego) oraz głupawego „Supermnicha” (Supermoine; kategoria animowana). Ponadto można było obejrzeć pierwsze odcinki dziesięciu seriali anime oraz dwa pilotujące odcinki parodiującego RPG serialu „Donżon Naheulbeuk” (który to projekt rozpoczął się od sagi w formie mp3, a doprowadził nawet do powstania zespołu muzycznego, obecnego na imprezie; osoby znające francuski mogą ściągnąć kolejne odcinki za darmo ze strony www.penofchaos.com/donjon.htm).

Co do publicystyki natomiast, najwięcej widzów przyciągnęły spotkania z gośćmi honorowymi. W sobotę bardzo kiepsko przygotowany prowadzący zadawał Davidowi Sternowi pseudopytania w rodzaju „Grał pan  w filmie X...” albo „Grał pan również w filmie Y...” i tylko takt gościa, który zamiast odpowiadać krótkim „tak” rozwijał własne monologi, uratował spotkanie przed ka-tastrofą. Przy okazji pierwszy raz w życiu słyszałem Anglika mówiącego po francusku i było to niezapom-niane, wymagające sporej koncentracji przeżycie. Znacznie okazalej wypadło niedzielne spotkanie z Alanem Lee, który - na szczęście po angielsku - opowiadał o kulisach swojego mariażu z książkami Tolkiena oraz filmowym „Władcą Pierścieni” (przy którym odpowiadał, jak przyznał, głównie za stronę wizualną „złej strony mocy”). Publiczność nagrodziła go brawami na stojąco; szkoda tylko, że nie dano mu szansy nieco dłuższych wypowiedzi i zakończono spotkanie już po czterdziestu pięciu minutach. A poza tym odbyły się trzy panele (conférences débats) na krzyż: jeden dotyczył „Harry'ego Pottera”, drugi mitycznych źródeł fantasy, a trzeci - „rewolucji Władcy Pierścieni w fantasy”.

W efekcie drugiego dnia konwentu coraz bardziej się nudziłem, mimo rozmachu imprezy: poza oglądaniem wspomnianych pilotów seriali anime (z których część znałem) oraz konkursu filmów (który widziałem już poprzedniego dnia) niewiele było do roboty. Nawet spektakl maga z asystentką powtórzono w identycznej formie. Pozostało mi więc po raz trzydziesty przespacerować się wśród stoisk, które dawno już zdążyłem dobrze obejrzeć – polując już tylko na ciekawe zdjęcia licznie i pomysłowo przebranych uczestników. Mogłem też po raz dwudziesty obejrzeć wystawione w korytarzu przed głównymi halami grafiki, wśród których najbardziej przypadły mi do gustu prace niejakiej Krystal Camprubi. Dopiero wieczorem, na dwóch spotkaniach, było czego posłuchać; a potem wręczano nagrody stowarzyszenia organizującego festiwal, honorujące m.in. obecnych tego dnia Stana Nichollsa oraz Alana Lee. Zastanowiłem się przy tej okazji, kto tu kogo honoruje: organizatorzy gości, wręczając nagrody, czy może raczej goście organizatorów, przyjmując je. Może w GKF-ie też ufundujemy jakąś nagrodę i wręczymy ją, dajmy na to, Peterowi Jacksonowi? Jackson z pewnością bardzo by się ucieszył z takiego zaszczytu.

Do pełnego obrazu imprezy brakuje nam już tylko opisu jego części muzycznej – zdecydowanie najbardziej imponującej w całym programie. Na jej potrzeby ściągnięto siedem zespołów celtycko-folkowych z całej Europy oraz jeden z Kanady (niektóre klipy można obejrzeć na stronie http://www.trolls-et-legendes.be/musique.htm). Wśród nich największą gwiazdą była grupa Urban Trad, znana u nas głównie z piosenki „Sanomi”, która w 2002 zaledwie jednym punktem przegrała konkurs Eurowizji z bardzo sztampową piosenką turecką. Ponadto wystąpiły m.in. Corvus Coax oraz węgierska grupa The Moon and the Nightspirit (ta ostatnia otrzymała nagrodę organizatorów; kilku fantastycznych piosenek można posłuchać na stronie internetowej www.themoon.equilibriummusic.com). Niestety, z wieczornych koncertów musiałem zrezygno-wać z uwagi na koszty: gdybym chciał ich posłuchać, musiałbym nie tylko wykupić droższy bilet, ale w do-datku zafundować sobie dwa noclegi w Mons, ponieważ po północy nie miałbym czym wrócić do Brukseli. Stąd pozostało mi tylko podsłuchiwanie zespołów rozpoczynających swoją grę przed godziną 20.00, o której zamykano pozostałą część konwentu, oraz podziwianie w ciągu dnia dwóch bardzo ciekawych pomysłów: jednym był zespół muzyki dawnej przygrywający gościom na terenie hal konwentowych, drugim natomiast – pokaz tańców zorganizowany przy akompaniamencie tegoż zespołu. Jedno i drugie bu-dowało znakomitą atmosferę karnawału w miejscu, które w przeciwnym razie byłoby po prostu targowiskiem.

W sumie opuszczałem Mons zadowolony, choć z mieszanymi nieco uczuciami. Z jed-nej strony była to ogromna, ciekawa impreza, z plejadą gości, na której czuło się atmosferę święta fantastyki. Z drugiej strony jednak, był to konwent nie całkiem wykorzystanych szans: impreza rekreacyjna raczej niż kulturalna, o dość ubogim, jak na taki rozmach organizacyjny i tylu gości, programie. Było to idealne miejsce do wyrwania się na weekend i pospacerowania wśród przebierańców, ale niekoniecznie do posłuchania czegoś ciekawego – z wyjątkiem kilku spotkań. W związku z tym poziom festiwalu podnosił przede wszystkim fenomenalny program muzyczny, w którego cieniu pozostawało wszystko inne (poza spotkaniem z Alanem Lee). I z uwagi na to właśnie sądzę, że wrócę jeszcze do Mons – aby, nie narzekając już na dziury w studenckiej kieszeni, wziąć udział w całym programie imprezy. Wówczas z pewnością warto będzie się tam wybrać.

Michał Szklarski

 

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie