Życie po... śmierci, czyli zespoły, które dalej istnieją po odejściu lidera

Jerzy Biernacki
20.10.2017

Takich historii było już mnóstwo. Zespół zdobywa sobie gigantyczną popularność, koncertuje, zarabia wielkie pieniądze, ale wszystko przerywa śmierć jednego z członków. Jeśli jest to akurat wokalista i charyzmatyczny lider, grupa staje nad przepaścią. Pozostali muzycy mogą oczywiście zatrudnić innego frontmana, ale fani nie zawsze akceptują taki układ. Oto przykłady zespołów, które zdecydowały się kontynuować karierę po śmierci lidera. Jak na tym wyszły?

Queen

Legendarna grupa, którą cały świat – nawet młode pokolenie – kojarzy z jednym nazwiskiem: Freddie Mercury. Ten wybitny wokalista i showman odszedł 24 listopada 1991 roku po długiej walce ze skutkami AIDS. Pozostali członkowie grupy długo nie mogli się pozbierać po tej stracie i reaktywowali się dopiero w XXI wieku.

Wówczas do zespołu dołączył Paul Rodgers, który jednak nie był integralną częścią Queen, a występował z grupą pod własnym nazwiskiem. Obecnie wokalistą zespołu jest Adam Lambert, ale ta decyzja zszokowała fanów. Lambert jest bowiem gwiazdką pop (co prawda obdarzoną potężnym głosem), dlatego niewielu zaakceptowało wybór Briana May'a i spółki. Obecnie jednak Lambert radzi sobie naprawdę dobrze, a zespół bez problemu wypełnia stadiony. Mimo wszystko kogoś na tej scenie zawsze już będzie brakować i obecne Queen nawet nie zbliżyło się do poziomu tego z ery Freddiego Mercury.

Dżem

Ryszard Riedel to Dżem, Dżem to Ryszard Riedel – taka zależność jest zupełnie oczywista dla fanów, którzy pamiętają zespół z okresu, gdy święcił on największe triumfy. Śmierć Riedla (wyniszczenie organizmu przez narkotyki) była szokiem dla całej muzycznej Polski i prawdziwym dramatem dla zespołu, który spokojnie można uznać za jeden z najważniejszych w historii naszej kultury.

Jeszcze przed śmiercią Riedla Dżem zatrudnił nowego wokalistę, a obecnie frontmanem grupy jest Maciej Balcar. Radzi sobie bardzo dobrze, nagrał z Dżemem nowe piosenki i nie musi już „zastępować Ryśka”. Dżem wciąż ma wiernych fanów i pozyskuje nowych, choć charyzmy Riedla bardzo tej grupie brakuje.

AC/DC

Gdy w wieku 33 lat Bon Scott postanowił uciąć sobie drzemkę w samochodzie po suto zakrapianej imprezie, a następnie udławił się własnymi wymiocinami, mogło się wydawać, że to koniec rewelacyjnej kapeli z Australii. Nic z tego. AC/DC mieli wybitny talent do wynajdywania świetnych wokalistów. Brian Johnson nie tylko godnie zastąpił Scotta, ale zdaniem niektórych nawet przerósł go umiejętnościami wokalnymi.

Tak czy inaczej zespół z nowym wokalistą nagrał kapitalne płyty i tak naprawdę dopiero z Johnsonem na pokładzie AC/DC zbudowało swoją legendę. Całe szczęście, że członkowie grupy nie podjęli rozważanej decyzji o rozwiązaniu zespołu po śmierci Bona.

 

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie