Fantastyka książki - Starsi bogowie, David i Leigh Eddings

Antoni Kwapisz
06.09.2015

Ani science, ani fiction “...lepiej porąbać kotwicę na mniejsze części, niż topić ją w całości”

Po lekturze „Starszych bogów” Davida i Leigh Eddingsów mam kilka teorii. W myśl jednej, bazującej na mojej dawnej lekturze „Belgariady” i „Malloreonu”, które były zupełnie przyzwoitymi książkami przygodowymi, David Eddings zatrudnił tym razem do pisania tzw. murzyna, który nie umie pisać. Druga teoria mówi, że Eddingsa dopadła jakaś straszliwa choroba, w wyniku której nagle stetryczał i zgubił sto procent swojego warsztatu. Trzecia opiera się na podejrzeniu, że książkę tę napisała w całości Leigh Eddings, a jej mąż podpisał ją dla kurtuazji. Ale szczerze mówiąc, najbardziej prawdopodobna wydaje mi się teoria czwarta: napisał to jakiś trzynastolatek (czy Eddingsowie mają dzieci?), któremu zrobiono ogromną krzywdę nie wyrzucając tego tekstu do kosza. Nie wiem, czy  w którymkolwiek z tych przypuszczeń mam rację, ale tak czy siak jednego jestem pewien: od lat nie czytałem tak nieprawdopodobnie złej książki.

Dla porządku dodajmy zarys fabuły, a przynajmniej tego, co fabułą się tu mieni:  w świecie tytułowych starszych bogów, z których każdy włada jednym krańcem kontynentu Dhrall, szykuje się wojna z „tajemniczym, żarłocznym i przerażającym” Vlaghiem, usadowionym na pustkowiu w centrum kontynentu. Vlagh powołuje do życia „straszliwe potwory” i konstruuje z nich armię, by podbić resztę Dhrallu; bogowie muszą się bronić i budują własną armię złożoną z ludzi ściągniętych z innych kontynentów. Nie jest to może pomysł na wielką literaturę, ale można by tu skonstruować przynajmniej solidny storytelling. W tym celu którakolwiek z postaci powieści musiałaby jednak choć trochę myśleć zamiast wykazywać się co chwilę głupotą i radośnie bredzić od rzeczy. Na przykład straszliwy Vlagh nie pomyśli, że mógłby pozorować atak w jednym miejscu,  a naprawdę zaatakować jedną z tych krain, w której akurat nie zgromadzono wojsk, co wybitnie ułatwia zadanie jeszcze mniej rozgarniętym „bogom” – i już to sprawia, że wali się cała konstrukcja książki. Ale to tylko jedna z wielu bzdur, które wypełniają praktycznie każdą jej stronę.                                                                       

Aby zilustrować tezę o żałosnym poziomie fabuły, posłużę się póki co jednym tylko, za to uroczym przykładem. Otóż najpierw dowiadujemy się, że Ponieważ Trogici, choć bogaci, byli skąpi, nie wynajmowali wojowników do ochrony statków przewożących niezmierzone skarby. Potem zaś znajdujemy fragment, który wart jest przytoczenia  w całości:
"Jak to zwykle bywało, na ten widok [okrętu pirackiego – M.Sz.] Trogici uciekli ze swojego statku. Takie zachowanie stało się już niemal rytuałem. „Mewa” zwolniła na krótko, tylko żeby pozwolić marynarzom ze statku handlowego nieco odpłynąć. Potem Maagsowie weszli na pokład obcej jednostki i zabrali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość. Przenieśli łup na własny statek i szybko odpłynęli, żeby Trogici mogli wspiąć się z powrotem na pokład, zanim się potopią. Takie panowały zwyczaje wśród cywilizowanych ludów. Nikomu nie działa się krzywda, obie jednostki pozostawały nieuszkodzone, a marynarze rozstawali się w zgodzie, prawie jak przyjaciele. Orli Nos uśmiechnął się lekko. Zeszłego lata obrabował jeden z trogickich statków tyle razy, że zaczęli sobie z jego kapitanem mówić po imieniu."

Szczęka opadła mi z wrażenia, gdy to przeczytałem, choć autorzy atakowali mnie czymś podobnym od czterdziestu stron – trudno było mi bowiem było uwierzyć, że ktoś ma mnie za aż takiego idiotę. A potem sprawdzało się powiedzenie Stanisława Jerzego Leca: gdy już zdawało mi się, że większej bredni nie da się wymyślić, chwilę później (co chwilę) słyszałem pukanie od spodu. Np. niedługo dalej dowiadujemy się, w jaki sposób zaparkować okręt piracki o 35 metrach długości, 8 metrach szerokości i 80 ludziach załogi (o czym skrupulatnie informuje się nas parę stron wcześniej):
Wielka Pięść ustawił rumpel i osadził statek na piaszczystej plaży.

Amen. Koniec opisu. Chyba będę to przekazywał swoim kursantom na obozach żeglarskich: niech się przesiadają śmiało na „Dar Pomorza”, skoro prowadzi się go tak samo, jak Oriona! I właśnie w ten sposób napisana jest cała książka. Cała. Od samego początku można dostać wytrzeszczu oczu, szczęce grozi zwichnięciem od ciągłego opadania; a potem jest równie źle.

Aby nie być gołosłownym, garść kolejnych przykładów: Bogini Zelana potrzebuje armii, więc zbiera gigantyczne 600 jednostek floty – tylko po to, by marynarzy (piratów) wysadzić na brzegu i kazać im walczyć na lądzie. Statek porwany przez morski prąd płynie bokiem i nie reaguje na ster. Gdy brakuje metalu na groty do strzał – zamiast posłać jeden statek po transport, nasi bohaterowie przetapiają wszystko, co się da, łącznie z kotwicami (ciekawe, co się dzieje z sześcioma setkami statków bez kotwic – czyżby też zaparkowały na plaży?). To wówczas pada zacytowane na początku zdanie o rąbaniu kotwic na części (ciekawe czym? Siekierami? Autorzy powinien chyba kiedyś zobaczyć, jak potężne są kotwice wielkich żaglowców). Kapitan okrętu nie wie, że na mapie można różne rodzaje terenu oznaczać różnymi symbolami. Dowódca 100-tysięcz-nej armii lądowej też nie umie czytać ani tworzyć map.

Żołnierze budują umocnienia  w poprzek kanionu tylko po to, by zrezygnować z wszelkiej osłony: Kiedy przyjdzie czas walki, poprowadzę ludzi środkiem kanionu, a Dhralijczycy będą stać na zboczach po obu stronach i szyli z łuków do wroga. (– Doskonały plan – uznał Narasin). W miejscu, skąd widać już „nieprzebrane hordy” armii Vlagha, sprzymierzeni żołnierze rozpalają ogniska, aby wróg ich NIE widział zza zasłony dymu. Etc., etc., etc.

Krótko mówiąc, wszyscy co do jednego bohaterowie książki to jedna wielka banda debili, którzy nie tylko nie powinni zajmować się wojną, ale nawet z domu nie powinni wychodzić, żeby nie zrobić sobie krzywdy. Nie wyłączając bogów. Aż chce się przywołać (niedokładnie, bo z pamięci) cytat z filmu „Zróbmy sobie wnuka”, odnoszący się do pewnej wyjątkowo niezdarnej dziewczyny: „Ty to się za mietłę najwyżej bierz, bo my  chcemy żywe do starości dożyć”. To po prostu niemożliwe, aby autorem tej żenady był David Eddings. Facet, który napisał dwadzieścia książek, nawet pieprząc od rzeczy powinien robić to zgrabnie. Tutaj natomiast nie ma ani śladu warsztatu. Nie ma tu dosłownie nic. Nie ma opisów, a jeśli zdarzy się jakiś od święta, to jest zdawkowy
i prymitywny (vide parkowanie okrętu pirackiego na plaży). Brak jakiejkolwiek wiarygodności psychologicznej postaci (niejaki Zajączek upija okrętowego kowala, po czym ukrywa się na jego statku i po dwóch dniach przedstawia się kapitanowi:
– Nazywam się Zajączek, jestem waszym kowalem. – Chyba się wygłupasz! – zdziwił się żeglarz o wielkich pięściach. – Spotkałem w Weros kolegę po fachu, Borkada. Kupiłem od niego to miejsce).

Brak logiki akcji (Trogici mimo wielokrotnych rabunków nie wpadną na pomysł zaopatrzenia w zbrojną ochronę statków z „niezmierzonymi skarbami”, ale ich miasto otoczone jest „grubymi i wysokimi murami”, a do tego od ręki można tam zwerbować stutysięczną [!] armię). Brak zróżnicowania języka postaci (absolutnie wszyscy mówią dokładnie tak samo; nawet 5-latka mówi kwiecistym  i wyszukanym językiem, np. o profanacji: Twoja mowa, pani, nie służy przecież ziemskim sprawom i zwykłym czasom. Powstała dla wyjątkowych celów. Nie chciałabym jej sprofanować, sprowadzając do pospolitej roli). Są za to genialne plany (zamurować kanion i pójść dalej), żenujące dowcipy (bóg Veltan przekomarza się z błyskawicą: „Skąd u ciebie takie słownictwo?”), egzaltowana grafomania (bogini Zelana dosiada wiatru, „jednego z tych, które zjednoczone z wiecznością podróżowały wyżej niż chmury”), zwykłe bzdury (szkwał trwający przez tydzień), świadectwa nieprawdopodobnej głupoty bohaterów (dwie boginie nie odróżniają pieca hutniczego od słońca, jedna z nich nie wie, co to gotowanie), natrętne powtórzenia (straciłem rachubę, ile razy przeczytałem  o umiejętnościach strzeleckich Długiej Strzały), etc., etc., etc.

Zamiast podsumowania chciałbym złożyć szczere wyrazy współczucia tłumaczce, która dostała to żałosne dzieło do tłumaczenia. Czuję się nabity w butelkę przez wydawcę, który sprzedaje tę makulaturę jako powieść do czytania, podczas gdy miejsce „Starszych bogów” od początku było w śmietniku, a nie w księgarni.
Ciąg dalszy, o zgrozo, nastąpi. Ba! Już nastąpił!

Michał Szklarski

David i Leigh Eddings, Starsi bogowie (Marzyciele: księga pierwsza), wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2006. Tłum. Agnieszka Barbara Ciepłowska. Okładka miękka, 280 s. Cena okładkowa: 29,90 zł.

P.S. Papiera
Może trudno w to uwierzyć, ale kolejne tomy „Marzycieli” są jeszcze gorsze. Szczególnie „Kryształowa Gardziel”, gdzie pewne zdarzenia autor opisuje
3-4 razy – w kółko to samo!
Serdecznie współczuję Agnieszkom: Ciepłowskiej i Kwiatkowskiej, że musiały tłumaczyć tego gniota. Cóż – pecunia non olet.
Jedynym (powtarzam: jedynym!) plusem cyklu są świetne okładki Jacka Kopalskiego. Nie przypuszczałem tylko, że Długa Strzała jest tak podobny do CD-Jacka...

 

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie