Gatunki w kinie

Antoni Kwapisz
09.09.2015

Berliński sukces Autora widmo nasunął mi na myśl temat, który od jakiegoś czasu kusił mnie na potraktowanie w odrębnym tekście. Myślę tu o tzw. kinie gatunków.

Kwestia prosta – i trudna zarazem. Prosta (dla odbiorcy), gdyż każdy z nas wymieniłby gatunków filmowych całe multum: komedia, western, kryminał, melodramat, musical, horror, thriller, film sensacyjny, wojenny, kostiumowy, fantastycznonaukowy, fantasy itd.; a także rozmaite hybrydy tychże (np. komedia kryminalna, parodia horroru, komedia romantyczna itp.).

Trudna (dla twórcy), gdyż kanon i język danego gatunku są dość wyraźnie określone – i wszelkie nieudolności czy inne wpadki widać jak na talerzu. Tu nie można się wykręcić „wizją artystyczną”: horror musi przestraszać, a komedia – rozśmieszać. Możliwe są różne wewnątrzgatunkowe modyfikacje i kontestacje, ale to już wyższa szkoła jazdy, mistrzostwo po prostu (jak np. „antywesterny” oraz „westerny ekologiczne” z lat 70.). Owo wyłamywanie się z gatunkowych konwencji musi być zresztą zabiegiem świadomym i konsekwentnym. Jeśli jednak, wbrew intencjom twórcy, horror nie przeraża, komedia nie bawi, a melodramat nie wzrusza – jest to dla tegoż twórcy niczym nie usprawiedliwiona klęska artystyczna.

W Polsce z kinem gatunków mieliśmy więcej złych doświadczeń niż dobrych. Paradoksalnie: więcej powstawało u nas autentycznie udanych (zdobywających uznanie w kraju i na świecie) filmów autorskich, artystycznych, nie dających się sprowadzić do ram konwencji – niż typowych filmów gatunkowych. Najlepiej radziliśmy sobie z komediami. Od czasu do czasu udawało się z kryminałami. Z horrorem – było wręcz tragicznie. Nie chcę tu jednak sypać przykładami (ani tymi in plus, ani tymi in minus). Kino gatunków uprawiają twórcy różnej rangi.

Widać to szczególnie w kinematografii amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej. Jest cała masa filmowych grafomanów produkujących filmy, do których oznaczenia trzeba by użyć dalekich liter alfabetu. Są sprawni rzemieślnicy, którzy tworzą kino unikające artystycznych wyzwań, ale warsztatowo całkiem porządne. Są artyści, którzy głównie poprzez kino gatunków porozumiewają się z publicznością. Są twórcy kina autorskiego, którzy po gatunkową konwencję sięgają sporadycznie, by ją całkowicie przetworzyć na potrzeby swoich wizji. Pomijam tu grupę reżyserów (w dzisiejszych czasach zresztą nieliczną), których twórczość wymyka się jakimkolwiek klasyfikacjom gatunkowym.

Historia X Muzy zna różne ciekawe przypadki ze styku twórca-gatunek. Niezwykłym przykładem jest chociażby Charles Chaplin, którego znakomite komedie (liczne skecze w wykonaniu genialnego mima) były jednocześnie opowieściami godnymi Szekspira (przypowieści o ludzkiej kondycji i człowieczej godności). Nie sposób nie wspomnieć Alfreda Hitchcocka, który także poświęcił się głównie jednemu, też pospolitemu, gatunkowi – ale, dzięki mistrzostwu swoich najbardziej udanych dzieł, wymieniany jest obok największych artystów z dziejów sztuki filmowej. Podobnie z samurajskimi opowieściami Kurosawy, westernami Peckinpaha, sensacyjnymi dramatami z lat 70.

Mała uwaga na marginesie: zdarza się, iż jakiś film czy nurt filmowy nie zostaje zrazu doceniony – ale po latach nabiera „kultowego” statusu lub nawet wpływa na dalszy rozwój danego gatunku. Pierwszym z brzegu przykładem mogą być „campusowe” horrory amerykańskie z podgatunku gore; skoro zresztą jesteśmy przy grozie – fenomenem ostatnich lat jest ekspansja (w postaci oryginałów i remake’ów) horrorów dalekowschodnich.

Jak ma się to do tegorocznego laureata Srebrnego Niedźwiedzia? Twórczość Romana Polańskiego – podobnie jak np. nieżyjącego już Stanleya Kubricka – mieściła się zawsze gdzieś pomiędzy dwiema wymienionymi powyżej grupami: reżyserów-autorów oraz artystów szczególnie chętnie wypowiadających się poprzez gatunki właśnie. Jego najnowszy film wydaje się być dobitnym na to dowodem.

JPP
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie