NIEMIECKA ELEKTROWNIA W KRAKOWSKIEJ HUCIE

Jerzy Biernacki
09.09.2015

Tegoroczna, szósta już, edycja krakowskiego festiwalu Sacrum Profanum poświęcona była muzyce niemieckiej, a w szczególności wybitnemu kompozytorowi muzyki konkretnej Karlheinzowi Stockhausenowi. Z tej okazji na trzy koncerty przybyła do Krakowa legendarna niemiecka grupa Kraftwerk, jeden z najzna-mienitszych zespołów grających muzykę elektroniczną. Kraftwerk (w wolnym tłumaczeniu: elektrownia) bywa często nazywany prekursorem techno, co ¬− moim zdaniem − jest pewnym nadużyciem. Muzycy z Düseldorffu są z całą pewnością twórcami oryginalnego stylu w obrębie muzyki elektronicznej, a jego wyznaczniki – mocne zrytmizowanie utworów, łatwo wpadające w ucho melodie i proste (często o charakterze wyliczanki) teksty, nie tyle wyśpiewywane, co raczej melorecytowane – zostały przywłaszczone przez współczesną muzykę taneczną. Ale żeby od razu łączyć Kraftwerk z techno, housem czy czym tam jeszcze – to już przesada.

Zresztą początki działalności niemieckich elektroników (swoją drogą najlepsza el-muzyka jest rodem z Niemiec – czyżby dziedzictwo Bacha?) wcale nie zapowiadały utworów takich jak „Die Roboter”, „Mensch Machine”, „Computerwelt” czy chociażby „Das Model”. Jeszcze jako Organization grali typowego Kraut Rocka – czyli niemiecką odmianę rocka progresywnego, korzystając głównie z instrumentów akustycznych (flet, harmonijka ustna, perkusja) oraz elektrycznych gitar. Muzykę Kraftwerku w tamtych pionierskich czasach zwykło się także określać mianem Kosmische Rock (podobnie zresztą jak twórczość legionu niemieckich rockowych kapel z lat 70.).

Z czasem Elektrycy zaczęli eksperymenty z instrumentami elektronicznymi (syntezatorami i perkusją elektroniczną zaprojektowaną przez perkusistę Wolfganga Flüra), a i sama grana przez nich muzyka także zaczęła się zmieniać. Długie suity zostały wyparte przez krótsze utwory już niekoniecznie instrumentalne, ale również z próbkami wokalnymi. Jakby jednak nie patrzeć – jedyna prawdziwa piosenka Kraftwerku to wspomniana już „Modelka”, w innych zaś rola śpiewu i tekstu jest (jak mawia Andrzej Poniedzielski) nieprzesadna.

Najważniejszym dla nowego brzmienia Kraftwerku albumem był wydany 30 lat temu „Die Mensch Machine”. To właśnie ta koncepcyjna płyta pokazała zarówno nowe brzmienie Elektrowni, jak i stworzyła fundament zjawiska Kultury Kraftwerk: robotyczna, automatyczna, mechaniczna muzyka z vocoderowo przetworzonymi partiami wokalnymi, dającymi złudzenie syntetycznego robociego głosu. Czerwone koszule, czarne krawaty i spodnie zaprasowane w kant uzupełniały ówczesny image zespołu, który na okładce płyty zrobił sobie zdjęcie w pozie SLEM (Stalin, Lenin, Engels, Marks). No i, pojawiające się w utworze „Roboty”, wyznanie recytowane po rosyjsku: „ja twoj sluga, ja twoj rabotnik” – nawiązujące wprawdzie nie wprost, ale jednak wyraźnie do Asimova.

Kraftwerk, pomimo że muzycy dysponują własnym studiem nagraniowym (Kling Klang), od wielu już lat nie wydał żadnej nowej płyty. Nieczęsto też koncertuje,  a tegoroczna trasa to bodajże pierwsza od czterech lat wyprawa grupy. Przykrą niespodzianką dla fanów Elektrowni, związaną z tymi występami, było rozstanie się  z zespołem jednego z założycieli – Floriana Schneidera. Wielu miłośników Kraftwerku uważa, że bez niego – to już nie ta sama grupa. Rzeczywiście z klasycznego składu zespołu pozostał już tylko Ralf Hütter, a towarzyszący mu na scenie „zastępcy” Bartosa, Flüra i Schneidera są po prostu pracownikami studia (dwóch z nich to byli dźwiękowcy, natomiast trzeci – ten który dołączył do grupy w tym roku − to specjalista od wizualizacji).
                                                                              
Pomimo tych wszystkich zawirowań krakowski koncert Kraftwerku (ten, na którym byłem – 20.09.) zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Nie da się go w żadnym wypadku porównać z fajerwerkowym show Jarre’a w Gdańsku. JMJ gra na uwiedzenie widza, na oślepienie i ogłuszenie go sztucznymi ogniami – by odwrócić uwagę od faktu, że wykorzystuje playbacki. Ukrywa ten swój proceder robiąc pajacyki i bez przerwy wdzięcząc się do publiczności. Roboty z Elektrowni wręcz odwrotnie. Nie próbują nawiązywać z publicznością kontaktu: nie ruszają się z miejsca i nie odzywają do publiczności, nie kryją, że większość „partytury” jest odtwarzana z pamięci notebooków, które są umieszczone na pulpitach – ale jednocześnie widać jak na dłoni pracę muzyków przesuwających potencjometry, kręcących gałami, dogrywających solówki na klawiaturach, czyli robiących to wszystko, co miłośnicy el-muzyki lubią najbardziej.

I nie są to tylko pozory grania, o czym świadczą zdarzające im się pomyłki (spóźnione wejście z wokalem, zbyt późno puszczane ścieżki…). Kraftwerk gra na koncertach od wielu lat niemal ten sam repertuar, ale na każdą trasę przygotowuje odświeżone aranżacje. Utwory znane z płyt zabrzmiały w nieczynnej hali ocynowni byłej Huty im. Lenina (potem Sendzimira, a obecnie Arcelor Mittal Poland) niezwykle  i potężnie, a już „Radioactivity” (zamienione kilka lat temu w antynuklearny protest-song) po prostu wgniotło wszystkich w podłogę.

Przyznaję, że do czasu krakowskiego koncertu nie miałem przekonania do twórczości muzyków z Düseldorffu. Lubiłem ją, lecz nie ceniłem. Ale wysłuchawszy Kraftwerku na żywo nie mam już wątpliwości, że jest to jedna z najlepszych elektronicznych kapel na świecie. Od czterdziestu lat grają swoje nie ulegając modom (a przytrafiło się to mojemu ulubionemu Tangerine Dream), przeciwnie - kreując je.

A na koncertach wytwarzają tyle MW energii, że człowiek chodzi naładowany nią jeszcze długo.
Czy jest to muzyka ery robotycznej? Pewnie nie, ale miłośnikom fantastyki można śmiało ją polecić. Nie ma w niej już tego kosmicznego improwizowanego szaleństwa, jak na początku działalności. Dziś Elektrycy są mistrzami minimalu, wytwarzającymi tylko tyle syntetycznych dźwięków, ile potrzeba (to też odróżnia ich od muzyki produkowanej przez didżejów, którym umiaru właśnie brakuje). W swojej oszczędnościowej twórczości wnikliwie komentują otaczającą ich rzeczywistość, krytycznie odnosząc się do niektórych aspektów postępu cywilizacji (uniformizacja, dehumanizacja, nowoczesne niewolnictwo). Potrafią jednak zachwycić się udogod-nieniami, które ofiarowuje rozwój techniki (bez niego zresztą nie mogliby funkcjonować), a także prostymi przyjemnościami, które niesie ze sobą życie (podróż samochodem po autostradzie czy transeuropejskim ekspresem). W tym właśnie konglomeracie znaczeń najłatwiej dostrzec podobieństwa twórczości Kraftwerku do fantastyki bliskiego zasięgu. Ale muzyka Elektrowni broni się znakomicie sama i nie potrzebuje żadnego usprawiedliwienia. Kto z Was jeszcze jej nie zna – niech natychmiast nadrobi zaległości. Naprawdę warto!
grzeszcz

ps.
Rok 2008 dla fanów muzyki elektronicznej w Polsce był naprawdę niesamowity. Tydzień po wrześniowych koncertach Kraftwerku odbył się w Chorzowie el-festiwal organizowany przez Józefa Skrzeka, na którym wystąpił m.in. Steve Schroyder (ex-Tangerine Dream). W listopadzie w Warszawie zagrał sam Klaus Schulze w towarzystwie Lisy Gerrard, a w grudniu wystąpił w stolicy Jean Michel Jarre.

 

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie