ONI WSZYSCY OSZALELI Z MIŁOŚCI - fantastyczna muzyka

Marek Szydełko
09.09.2015

Są teksty, które pisze się z musu, dla porządku, takie, których się z góry nie lubi i takie, na które się czeka. Ja czekałem na ten tekst. Wyobrażałem sobie zawsze jego klimat, tekstu spowitego w opary perskich wonności, dyszący od gorącego powietrza i uczuć gorących a niespełnionych, który słowem potrafi oddać nastrój mistycznego złączenia miłości w słowie i dźwięku.

By nie być posądzonym o zarozumiałość, powiedziałem: potrafi, nie powiedziałem, że odda (hi, hi); ale żarty na bok, ja naprawdę tak myślę o Hafizie, muezinie i księżniczce z baśni. Bo w istocie, z magicznego świata do nas przychodzą.

Pragnę również uspokoić tych wszystkich, którzy do śpiewu w muzyce klasycznej mają zazwyczaj „długie zęby”. Niepotrzebnie, naprawdę. Zapewniam, że t e pieśni, mimo niewątpliwych trudności w odbiorze, a to ze względu na ich wyrafinowaną formę muzyczną, warto jednak poznać, są bowiem czymś absolutnie wyjątkowym, innym niż wszystko, co z pieśniami dotychczas kojarzyć się mogło, że potrafią nie tylko zainteresować, ale wręcz zachwycić. Trzeba tylko umieć do nich dotrzeć. No, a poza tym, że są fantastyczne (czytaj: wyśmienite), to są ponadto… fantastyczne (sensu stricto). Już sam temat urzeka przepyszną baśniowością, tą z pogranicza „tysiąca i jednej nocy”, egzotyką tematu i gęstością metafizycznych uogólnień.

Orientalne pieśni Szymanowskiego. To nie tytuł, tak nazywam na swój prywatny użytek trzy cykle pieśni, skomponowane przez Karola w latach 1911-1918 pod wpływem wrażeń wyniesionych z kilku niesamowitych podróży, kiedy to duchem i oczami humanisty chłonął kulturę i sztukę południa Europy. Parokrotnie zwiedził wówczas Włochy i Sycylię z jej reliktami greckiej architektury – Taorminę, Syrakuzy, Segestę, a raz zahaczył nawet o Afrykę północną: Tunis, Biskra, Algier.

„Gdyby Włochy nie egzystowały i ja nie mógłbym egzystować” – fascynacja kulturą południa i ogólnie mówiąc – Orientu, do tego stopnia zawładnęła jego umysłem, że naznaczyła na długie lata jego twórczość, wydając owoc w postaci większych i mniejszych (rozmiarami, nie klasą) dzieł. Hafis Mohammad Szamsud-din, bardziej znany jako Hafiz z Szirazu, najwybitniejszy czternastowieczny poeta perski, mistrz gazeli, gatunku wiersza, odznaczającego się łącznością bardziej tematu z symbolem niż logicznym następstwem myśli. Leitmotivem jego wierszy jest miłość jako potężna siła kierująca życiem i nieustanne poszukiwanie kontemplacyjnej jedności z Bogiem.

Szymanowski, choć władał perfect kilkoma językami, perski jednak, trudno wymagać, by znał. W 1911 roku natrafił przypadkiem w bibliotece w Berlinie na „Pieśni miłosne Hafiza” w niemieckim przekładzie Hansa Bethgego. Były to, można powiedzieć, raczej parafrazy poetyckie niż przekłady, lecz na tyle doskonałe w treści i formie, że Karol przyswoił je natychmiast i w zachwycie: „strasznie jestem przejęty moim Hafizem, sam Allach mi go w ręce rzucił”.

Takich właśnie motywów szukał: namiętność paląca ciało i duszę nieugaszonym żarem, miłość granicząca z mistyczną ekstazą, uczucie wierne po grób, ba, sięgające dalej i głębiej, przezwyciężając czas i śmierć; wszystko zaś przepojone duszną wonią kwiatów i osadzone w bajecznej scenerii średniowiecznej Persji.

Przy pracy Karol wykorzystał teksty Bethgego, choć wkrótce pojawił się ich polski przekład, dokonany przez lwowianina, Stanisława Barącza. Ta wersja obowiązuje u nas do dziś, choć istnieją również nagrania „oryginalne”, niemieckie.

Powróćmy jednak do pieśni. Tu ciekawostka, istnieją bowiem równolegle dwie wersje: podstawowa – na głos z fortepianem i orkiestrowa, dokonana kilka lat później, już tylko do wybranej części tekstów. Fortepianowa, sama w sobie porywająca, jasno i wyraźnie eksponując formę i „temperaturę” słownego przekazu, ustępuje jednak orkiestrze.

Dopiero bogata, impresjonistyczna instrumentacja i ornamentacja orkiestry nadała pełnię wyrazu i muzycznej ekspresji ognistej erotyce i podkreśliła puls gorącego tańca skąpo odzianych w pończoszki czy sandałki (li tylko), bądź też całkiem nagich tancerek z pieśni „Taniec”, utrzymanej w rytmie… włoskiej  taranteli. Tylko muzyka potrafi tak pomieszać i połączyć style, unikając przy tym niezamierzonego bełkotu – to wirując jak szalona, to zmysłowo uwodząc („cześć wam, nago tańczące, cześć! Pięknością zuchwałe!”). Śmiałe wykorzystanie możliwości orkiestry, również w zachowaniu akcentów dynamicznych, nie tylko rytmicznych, pozwoliło uwydatnić te miejsca w partyturze, które niezwykle sugestywnie oddają stan tanecznego uniesienia, graniczącego z tanecznym transem.

Muzyka niewolniczo podąża za tekstem. Wykorzystując pełnię środków wyrazu charakterystycznych dla muzyki Bliskiego Wschodu, a więc harmonię i melodykę, czyli te wszystkie mozaiki dźwiękowe, melizmaty i fioritury (pasaże głosowe), podlega całkowicie słowu. Jemu służy i w pełni wyraża. Tutaj jednak jakby wyciszona, rzadziej zagląda do tej inkrustowanej skrzyni muzycznych ozdobników, bardziej skupia się na metafizycznej kontemplacji uczuć, poza, oczywiście, wspomnianym „Tańcem”.

Rozkręci się na dobre w następnych cyklach, na razie jednak zwolna, jakby w letargu, kontempluje: „Zaczaruj mnie w bijące z jaru źródło / I bądź uśmiechem kwiatu dla mej toni”, to znów sama ulega zachwytowi nad obiektem miłosnych uniesień bohatera (Hafiz samego siebie uczynił bohaterem swych wierszy), co w zasadzie specjalnie nie dziwi, bowiem w świecie tej dziwnej poezji wszystko przesycone jest miłosnym niepokojem, nie tylko człowiek, także i przyroda – więc czemu z muzyką miałoby być inaczej?

Cała natura zdaje się ulegać czarom wybranki Hafizowego serca, nieznanej, a szkoda, z imienia. Jakaż tęsknota i żal brzmią w każdym akordzie „Zakochanego wiatru”, gdy bohater zdaje sobie sprawę, że wiatr wschodni, który miast być posłańcem wieści od ukochanej, najwidoczniej „musiał się ten nędzarz dać upoić i olśnić kochanki mej pięknością” i zamiast szumieć i śpiewać, jęczał coś w obłąkaniu, ewidentnie zakochany. Fortepianowo-orkiestrowe onomatopeiczne naśladownictwo uderzeń oszalałego wiatru, niczym refren, przerywa westchnienia samotnego kochanka.

Duszna i gęsta muzyka, doskonale odpowiadająca charakterem tematyce i „scenerii duchowej” poezji Hafiza, spełniła tu po raz pierwszy ideę Karola wprowadzenia muzyki w stan ekstazy, która stanie się z czasem naczelną ideą jego twórczości, a tymczasem rozbrzmiewa charakterystyczną dla niego melodyką, sięga jak zwykle głęboko, do samego serca dźwięku, eksponuje w orkiestracji tęskne tony skrzypiec granych w wysokich partiach, wywołując u słuchacza rodzaj snu i zauroczenia. Płynie i otacza niewidzialną nicią, ma się wręcz wrażenie, że gęstnieje wokół nas.

Niczym brat bliźniak Hafiza, bohater liryczny innego zbioru pieśni z pogranicza baśni (nie trzymam się chronologii) podobnie tęskni, kocha, no i podobnie… brzmi. O napisanie tekstów zwrócił się Karol do swego kuzyna, Jarosława Iwaszkiewicza. Jarosław z zadania wywiązał się znakomicie, w pociągu, nocą, w drodze między Kijowem a Odessą, notując sześć wierszy na starym kalendarzyku. Tak powstały nieujmowane, dziwnym trafem, w żadnym tomiku wierszy poety, kapitalne „Pieśni szalonego muezina”. Karol, gdy je przeczytał, wpadł w zachwyt. Po raz kolejny otrzymał dokładnie to, czego szukał; nie tyle bowiem o treść mu chodziło jako taką, ale o klimat, zaledwie sugestie odczuć i ulotności przeżycia, o scenerię i nieuchwytną, metafizyczną „woń” Arabii. To wszystko dostał do rąk i dał temu oprawę godną mistrzów.

Już pieśń „Allach Akbar”, otwierająca cykl, stawia Karola w szeregu kompozytorów najwyższego lotu. Imitująca modlitwę muezina z wieży minaretu melodia płynie lekko mieniąc się skomplikowanymi, wielopiętrowymi melizmatami. Uduchowiona, a jednocześnie tęskna i rzewna, pełna melancholii, wprowadza nieporównywalny z niczym nastrój miłosnego uniesienia i rozmodlenia. Wykonawca musi się tu nieźle napocić, by wyartykułować niuanse wibrujących szesnastek, wyśpiewać nie tylko całą muzykę, także cały ładunek emocji i uczucia, jaki Karol umieścił w nutach i duszy swego bohatera. Ileż tu tego, ile żaru i tęsknoty! Może właśnie ona, muzyka, chce między miłością i modlitwą postawić znak równości? Może…

Biedny, zakochany do szaleństwa muezin, wciąga w krąg swych uczuć naturę, ba, samego Boga nawet. Magiczna moc muzyki i miłości ogarnia wszystko. Nie jest to jednak miłość kipiącej krwi, jak u Hafiza, tu wszechogarniająca moc słońca decyduje o wszystkim,

z temperaturą uczuć włącznie. Palące słońce przyćmiewa bowiem wszystko. Natura, ludzie, uczucia, a z nimi i muzyka, choć same w sobie gorące, pod potęgą Gwiazdy bledną, kryją się w cieniu palm i ożywczej toni ogrodowych basenów („W południe miasto białe od gorąca”).

A skoro już się kryją, to marzą i pragną. Obok skrzypiec i oboju magiczny dźwięk fletu, instrumentu jakże ważnego w muzyce Wschodu, wabi ukochaną do kąpieli „po to jedynie, byś do kąpieli zdziała szaty barwne” – no nieźle, nieźle… Na nic się jednak zdały marzenia muezina, ukochana odeszła w pustynię zachodnią i tyle ją biedak widział. Pozostał po niej jedynie czar, powab i luba tęsknota.

Zmysłowa, zaledwie zaznaczona linia melodyczna, to cicha, to wybuchająca gorącym akordem, perfekcyjnie imituje melodykę Wschodu, jest jakby ciągiem dalszym wątków muzycznych nakreślonych u Hafiza, prowadzi słuchacza prosto ku mistycznemu zespoleniu muzyki ze słowem i prosto ku muzycznej ekstazie. Lecz nie tej tonącej w oparach szaleństwa i orgii, lecz tej wynikającej z kontemplacji i wewnętrznej harmonii. Tak przedziwna jest ta muzyka.

Pozostaje jeszcze księżniczka. Przypatrzmy się jej. To znaczy hmm… ona jest, ale jej nie ma. Słyszymy tylko jej pieśni, niczym opowieści Szeherezady. Może to o nią właśnie chodzi? Nie wiadomo. W każdym razie Zioka (tak ją w rodzinie nazywali), czyli Zofia, siostra Karola, zarazem terminująca poetka, nic na ten temat nie wspomina, dając bratu w swych wierszach najczystszy ekstrakt Orientu, esencję samą, tajemnicę niedopowiedzianą, nastrój gorącej nocy bez wytchnienia, przepojonej pieśnią słowika i pełną blasku księżyca.

Urzekającą. Zresztą, ów słowik staje się bohaterem jednej z nich. Ale zaraz, zaraz, słowik czy… „Zda mi się nieraz, że Bóg się pomylił / miast serca zamknął w piersiach mych słowika”.

Więc kto tu, tak naprawdę, śpiewa? Kto jest kim? Skąd dobywa się pieśń? Z ptasiej krtani czy z duszy dziewczyny? Muzyka tymczasem szaleje. Dosłownie. Bo jak inaczej przy pomocy muzyki oddać śpiew tego niezwykłego stworzenia? To, co dzieje się w „Słowiku” z melodią… z melodią? Z jaką melodią? Melodii właściwie już nie ma, znika w gęstwinie ozdobników, zdumiewa natomiast śmiałość pomysłów melodyczno-harmonicznej konstrukcji utworu.

Już nie sposób zrozumieć słów i życzę szczęścia temu, kto próbowałby tego dociec, bowiem Karol każdej sylabie przyporządkował po sześć, siedem, a czasem |i więcej nut; słowa zacierają się w gąszczu zabójczych fioritur; to już nie pieśń, to jakieś szaleństwo, radosne zapamiętanie się w muzyce i miłości. I tylko księżyca żal, bo ów „biedny samotnik w zimnej gwiazd ciszy, tęskne pędząc noce / nigdy płomieniem nie gorzał miłości!”.

Tyle właściwie chciałem powiedzieć na początek. Czasami lepiej nie mówić od razu wszystkiego, lepiej zawiesić głos, zamilknąć i pozwolić wybrzmieć do końca muzyce. Niech zatem brzmi pod murami Szirazu nad grobem Hafiza, płynie słodko z wieży minaretu ponad dachami miasta i pozwala księżycowi tęsknić, wsłuchując się w trele słowika. Muzyka najlepiej dopowie to, czego słowami powiedzieć nie sposób. Zresztą, o miłości lepiej nie mówić za wiele i za głośno. Ona nie lubi gadulstwa, woli ciszę, ukradkowe spojrzenie, delikatne muśnięcie melodii. Dajmy jej szansę. Niech brzmi.


Andrzej Habasiński
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie