Projekt: Monster - filmy fantastyka

Remigisz Szulc
09.09.2015

Jakie to jest: Na pewno każdy z Was zna kłopot z filmami z wesel. Kamerzysta terroryzuje towarzystwo do późnych godzin nocnych, samemu pozostając trzeźwym

BIG MONSTER PROJECT

Tytuł: „Projekt: Monster” („Cloverfield”)
Produkcja: USA, 2008
Gatunek: Urban survival z potworem w tle
Dyrekcja: Matt Reeves, z tylnego siedzenia JJ Abrams
Za udział wzięli: Michael Stahl-David, Odette Yustman, Jessica Lucas, niedoszły Kpt. Kirk
O co chodzi: Wielki potwór odwiedza Nowy Jork

Jakie to jest: Na pewno każdy z Was zna kłopot z filmami z wesel. Kamerzysta terroryzuje towarzystwo do późnych godzin nocnych, samemu pozostając trzeźwym
i filmując sceny, które nigdy nie powinny być uwiecznione. Następnie kasuje kilka stów  i dostajecie godzinę wideo, którego nikt przy zdrowych zmysłach nie jest w stanie oglądać. Podobny problem występuje przy filmach z imprez, które na ogół są zrozumiałe tylko dla operatora, a i to wyłącznie w chwili kręcenia.

Kunszt filmowy JJ Abramsa pozwolił pokonać te problemy. Otrzymaliśmy film  z imprezy, który oglądamy od dechy do dechy z zapartym tchem. W dodatku jest to film aspirujący do zrobienia kina wybitnego z tak pozornie kretyńskiego tematu, jak wielki potwór przewracający domki w mieście. Pozwolę sobie nie obrażać inteligencji czytelników ZP [oraz INFO – przyp. red.], przypominając cały cloverfieldowy szum (którego znajomość, na marginesie, nie ma znaczenia dla odbioru filmu). Powiem tylko, że sprowadzał się on do dwóch zasadniczych pytań (w kolejności istotności):
1) jak wygląda potwór;
2) czy film jest dobry.                                                                    

Po pół roku oczekiwań znamy już odpowiedzi na te pytania. I po pierwsze: potwór wygląda dobrze. Twórcom udało się znaleźć design, który nie przypomina za bardzo żadnego prawdziwego organizmu (żegnajcie zmutowane wieloryby), jest odpowiednio wielki, a jednocześnie ruchliwy i nadaje się do dobrego pokazania w terenie zurbanizowanym (z czym miałaby problem większość potworów z „wyciekniętych” projektów). No i w sumie – wcale mnie nie dziwi te 70 punktów ruchu pamperka.

Niestety, nie można tego samego powiedzieć o „pasożytach”, które są po prostu nieco banalne i mogłyby równie dobrze pochodzić z jakiegokolwiek SF klasy B. Tym niemniej spełniają swoje zadanie, atakując znienacka naszych bohaterów w momentach, kiedy są oni względnie bezpieczni przed dużym monstrumem.
A tak, poza tym, jak film?
Każdy wie, jaka jest idea, jednak zobaczenie tego „na żywo” dopiero daje pojęcie, jak genialny w swojej prostocie był to pomysł. Zaczynamy w stylu „Friends” zupełnie banalną imprezką pożegnalną niejakiego Roba – która faktycznie wygląda niemal jak nudnawe wideo z imprezy – podczas której poznajemy postacie i dość proste relacje między nimi. A następnie płynnie przechodzimy do wesołej bieganiny, ucieczek i skoków ze zrujnowanych budynków.

Po pierwszym ataku monstera przyjaciółka Roba, Beth, zostaje uwięziona w ruinach swojego apartamentowca na drugim końcu miasta. Nasz bohater postanawia ją uratować, nie bacząc na spacerującego po ulicach potwora, dywizje woja i samoloty bombardujące Manhattan. Ta wyprawa to właśnie akcja „Cloverfielda”.

Jak wiadomo – twórcy stawiali przede wszystkim na realizm, który miał postawić widza w środku akcji, by odczuł on dokładnie ten sam strach o przeżycie, co bohaterowie w zaatakowanym przez tajemniczą (jak dla kogo) istotę mieście. I odnieśli niemal druzgocący sukces. Odczucie realizmu jest prawie doskonałe: paniczne bieganie po schodach, ucieczka tunelem metra, uniki przed ciosami potwora, atak wojska – z żoł-nierzami przebiegającymi nam przed nosem i czołgami strzelającymi obok. Wszystko to absolutnie przytłacza i wciąga nas bardziej między ulice atakowanego miasta niż jakikolwiek 3D IMAX Super Turbo Extra Plus. Pamiętajmy, że cały film to „karta pamięci wyjęta z kamery” – mamy tu więc chronologiczne przygody naszych bohaterów, bez muzyki, „bez montażu”. Naturalnym krokiem było tu też obsadzenie stosunkowo nieznanych aktorów - przypuszczam, że jakikolwiek sławny ryj na ekranie z miejsca spaliłby efekt! Gra aktorska to zresztą kolejny czynnik budujący klimat: dialogi brzmią meganaturalnie, gestykulacja i zachowanie – bez nadekspresji, tak typowej dla gatunku; tu również punkty dla reżysera. Mamy co prawda kilka momentów, gdzie realizm mocno ociera się o typowy dramatyzm filmowy (przemówienie Roba przed dowódcą oddziału czy później pomoc ze strony żołnierza o dobrym sercu), ale na szczęście to margines, mający tylko na celu pchnięcie akcji do przodu.

Wiem, że to zdanie potencjalnie powinno odstraszyć wszystkich normalnych widzów, ale „Cloverfield” to tak naprawdę opowieść o zakochanej parze z potworem w tle. Nie mam żadnego „ale” do reżyserii Reevesa i absolutnie zgadzam się z JJ Abramsem, że film potrzebował raczej dobrego filmowca dramatu obyczajowego niż kina akcji. Większość scen wymagających starannej reżyserii rozgrywa się bowiem między bohaterami – konwencja filmu nie wymaga specjalnej kaskaderki czy nie wiadomo jakiego wycyzelowania akcji. I oczywiście romans tutaj to nie jest żadne abstrakcyjne love story a’ la „Titanic”, ale całkiem realistyczna sytuacja, gdzie facet idzie ratować swoją dziewczynę – zaś całość podsycana jest przez mocno dołujące „drugie dno”  w postaci resztek poprzedniego nagrania na karcie kamery. Nie oznacza to, że ten motyw filmie dominuje: jest to po prostu motywacja nakręcająca akcyjkę. A ta toczy się wartko do przodu – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że film trwa tylko 75 minut, podczas których dzieje się naprawdę sporo.

 „Cloverfield” czyni oczywiście liczne ukłony w stronę 9/11 (od scen ludzi uciekających przed ścianą pyłu, po walące się wieżowce i kult amerykańskich służb ratowniczych). Jak widać – te ostatnie mocno się podszkoliły od czasów Kathriny, jako że pogotowie i policja w doskonale zorganizowany sposób pomaga mieszkańcom już parę minut po pierwszym ataku, a pół godziny później ulice są już pełne piechoty i czołgów ostrzeliwujących potwora, nie mówiąc o błyskawicznym postawieniu szpitali polowych. Obserwujemy też typowe w sytuacjach chaosu widoczki – takie jak szaber sklepów czy próby pozornie spokojnej ewakuacji ludności. W tym miejscu jednak film sprawia wrażenie mocno kameralnego: tłum uciekających ludzi jest dość luźny i nie ma jakiejś masowej ultra paniki.

Porównania z dramatyczną „Godzillą” Emmericha są tyleż nie na miejscu, co nieuniknione. Emmerich (jak twierdzi) też stawiał na ciekawe postacie i ich wzajemne relacje w obliczu ataku, co oczywiście wyszło mu w sposób plastikowy i śmiechu warty. W „Cloverfieldzie” z kolei jest to motyw bardzo prosty, a jednocześnie silny i mocno dołujący. Ponurego klimatu filmu nie rozwiewają nawet doborowe teksty kamerzysty Huda. Radosną orgię niszczenia podrabianej Gojiry zastąpił klimat zaszczucia – zarówno naszych bohaterów, jak i uwięzionego między budynkami potwora. Opisywanie różnic  w stylu wizualnym obu tytułów jest oczywiście bezcelowe.

Jak nietrudno się domyślać – również przedstawienie samego monstra daleko odbiega od obrazu Godzilli, nawet tej zjadającej Tokyo Tower. Potwór to po prostu dziki zwierz, rzucony w zupełnie sobie obce otoczenie: miotający się i rozwalający przez przypadek wszystko na swojej drodze. Jednak stanowi on zagrożenie przytłaczające: potężna armia USA nie stanowi dla niego przeciwnika, spadłe z niego pasożyty ścigają ludzi na ulicach rozsiewając do tego tajemniczą infekcję. Wszystko to daje klimat wręcz apokaliptyczny, zwłaszcza w połączeniu z widoczkami miasta obróconego w jednej chwili w perzynę i kolejnymi bezsilnymi atakami wojska, szkodzącymi bardziej bohaterom niż potworowi.                                                                       

Czy do czegoś można się zatem w „Cloverfieldzie” przyczepić? Niestety tak, i to bez trudu. Absolutnie największy zarzut do filmu można zawrzeć w trzech słowach: za dużo potwora. To prawda, że kamera odsłania go stopniowo – najpierw po kawałku i między budynkami, by w końcu zaprezentować w pełnej krasie. Jednak pod koniec jest on przedstawiony w mega detalach, odsłaniając przy okazji wcale nie najwyższych lotów CGI. Wielki, wielki błąd twórców (zastanawiam się, czy nie wymuszony przez Paramount!). To obleśne pokazanie monstera jest torpedą, która powinna odjąć mojej ocenie 1 punkt, ale jestem pod takim wrażeniem reszty, że tym razem daruję.

A co tak poza tym widać w kamerce? W pierwszej chwili wydaje się, że ciężko mówić przy „Cloverfieldzie” o zdjęciach z prawdziwego zdarzenia, biorąc pod uwagę, że widzimy wszystko z domowej kamerki w świetle sodowych latarni. Naprawę jednak trzeba się było do nich nieźle przyłożyć: cały wysiłek zdjęciowca poszedł w to, aby nakręcić coś, co wygląda jak amatorskie wideo, a jednocześnie da się oglądać jako epicki film. Domyślam się, że ważnym aspektem było też to, żeby od patrzenia na ekran widz się nie porzygał. Oprócz zdjęć z ręki mamy też kilka dobrych ujęć z powietrza – zwłaszcza te przedstawiające atak na potwora są rewelacyjne. Ponieważ bohaterowie nie mogą być ze swoją kamerą wszędzie naraz, a w mieście sporo się dzieje – wiele ujęć obserwujemy wraz z nimi na ekranach telewizorów zapodających newsy. Pomijam oczywiście fakt, że jakość wideo i audio w filmie raczej nie ma za wiele wspólnego z tym, co można uzyskać na domowej kamerze (podobnie jak np. 20 listków przesłony) – no, ale grunt, że chociaż udaje.

Widać też, że tytuł aspiruje do wyższej półki kinowej, nawiązując do nominowa-nego właśnie do Oscara „Katynia” –  albowiem po zakończeniu filmu oglądamy końcowe napisy w absolutnej (początkowo) ciszy, podczas gdy ludzie spieszący się do kibla w nabożnym skupieniu opuszczają kino.

Co by jednak nie gadać – „Cloverfield” dokonał więc niezłego wyczynu: spełnił oczekiwania nakręcone przez własną machinę promocyjną, co w obecnych czasach jest niemal niespotykane. Film stanowi taką klasę samą w sobie, że wręcz trudno wytknąć mu jakieś wady, poza tymi najbardziej ewidentnymi. Ekipa studia Bad Robot, po telewizyjnym treningu na „Aliasie” i „Loscie”, zaserwowała nam coś naprawdę niezwykłego – acz nie jest to żaden przełom, ponieważ nie spodziewam się zobaczyć nagle wysypu filmów akcji kręconych z domowej kamerki. Jednak niewątpliwie jest to doskonały dowód na to, że w kinie dużo jeszcze zostało do wymyślenia – chociażby przez połączenie filmu o potworze z domowym wideo. To mi daje nadzieję, że jeszcze parę razy zobaczę coś równie genialnego jak „Cloverfield”.

Ocena (1-5):
Sam potwór: 5
Pokazanie potwora: 1
Ponury realizm: 5
Fajność: 5

Cytat:
– What is this?!
– Something else. Also terrible.

Ciekawostka przyrodnicza:
Jeśli zastanawiacie się, co się stało z Jaimie – znajdziecie ją na imprezie Roba leżącą bez przytomności na kanapie.


Commander John J. Adams
www.zakazanaplaneta.pl
/tytuł od redakcji „Informatora”/

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie