Quantum of Solace - filmy fantastyka

Mateusz Nowak
09.09.2015

Pierwsze zatem wrażenie po obejrzeniu „Quantuma”: „Casino Royale” postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Ciężko będzie kolejnym odcinkom ją przeskoczyć – i temu się na przykład nie udało. Od razu mówię: QoS nie jest złym, ani nawet średnim filmem. Jest filmem bardzo dobrym i, gdyby nie było „Casino Royale”, zapewne padłbym przed nim na kolana. No, ale niestety nie dorównuje części poprzedniej.

Tytuł: Quantum of Solace
Produkcja: UK/USA, 2008
Gatunek: Bond
Dyrekcja: Marc Forster
Za udział wzięli: David Craig, laska z „Hetmana”, Judi Dench, Gemma Atertron, Mathieu Almaric
O co chodzi: Bond mści się za Vesper zwalczając eko-terrorystę
Jakie to jest: Tak się składa, że w recenzji czasem lubię porównywać opisywany film do innego. Normalnie można uznać, że jest to objaw słabości umysłowej recenzenta – u mnie natomiast jest to objaw geniuszu polegającego na rzetelnym recenzowaniu przez analogię. No, i w końcu ciężko nie porównywać „Quantum of Solace”, drugiego neo-Bonda, z jego czcigodnym prekursorem, czyli „Casino Royale”.

Pierwsze zatem wrażenie po obejrzeniu „Quantuma”: „Casino Royale” postawił poprzeczkę bardzo wysoko. Ciężko będzie kolejnym odcinkom ją przeskoczyć – i temu się na przykład nie udało. Od razu mówię: QoS nie jest złym, ani nawet średnim filmem. Jest filmem bardzo dobrym i, gdyby nie było „Casino Royale”, zapewne padłbym przed nim na kolana. No, ale niestety nie dorównuje części poprzedniej.

Treściowo obraz jest całkiem interesujący: stanowi połączenie stylu Nowego Bonda z fabułą ze starych dobrych czasów – zły biznesmen uda-jący filantropa zamierza opanować świat, a 007 lawiruje między laseczkami, aby go pokonać. Przyznam jednak szczerze, że taki miks stylu i fabuły niespecjalnie do mnie przemówił. Rozu-miem, że postać Bonda ewoluuje i z filmu na film będzie on zapewne coraz bardziej przypominał swój klasyczny pierwowzór, ale zejście z awan-gardy CR na tak oklepany poziom nie zrobiło dobrze filmowi. Oczywiście scenarzyści mocno się postarali, żeby nie był to całkiem klasyczny „Bond” – 007 jest tu nadal postacią bardzo tragiczną, wokół której jak muchy padają wrogowie i przyjaciele. Nie należy też zapominać, że motywacją Bonda jest przede wszystkim zemsta za śmierć Vesper, stąd demontaż wrażej organizacji jest jego osobistą ambicją – zwłaszcza że wnet się okazuje, iż znany już szantaż złych wobec Vesperowej też miał drugie dno...

Bo ideę chyba wszyscy znają: pierwszy raz w historii bondologii kolejny film jest bezpośrednią kontynuacją poprzedniego. Za to poraz n-ty pojawia się tu motyw działania Bonda na własną rękę – coś, co było novum w „Licence to Kill”, teraz jest na porządku dziennym. Film wyrabia natomiast dobrze normę egzotycznych podróży Bonda (Haiti, Boliwia) i luksusów (Opera w Bregencji, Aston Martin, bankiety i przyjęcia, hotel dla bogatych nauczycieli w La Paz).

W toku swoich przygód James spotyka agentkę Fields (karygodnie zmarnowana  i ubrana Gemma Atertron) oraz boliwijską Rosjankę Camille (Olga Kurylenko), w której odnajduje bratnią duszę. Oboje bowiem zamiarują dokonać zemsty – i dla obydwojga z nich drogą do niej jest aktualny główny zły, Dominic Greene (ten, co udaje filantropa). Obsadzony w tej roli Mathieu Almaric pasuje idealnie – mimo że nie ma żadnych znaków szczególnych na ryju, z rysów tegoż ryja mega mu mrocznie patrzy. Jest on też kolejnym dowodem na to, że wybitni aktorzy w „Bondach” się sprawdzają (Almaric jest wybitny, bo zagrał sparaliżowanego kolesia w „Motylu i skafandrze”!). Greene to toksycznie czarujący przebiegły gnój, który potrafi i zagrać na uczuciach Bonda, i zaryzykować własne życie, aby osiągnąć cele swych mocodawców. Tym niemniej, o ile postać Dominica jest ładnie poprowadzona, o tyle Camille jest całkiem generyczną Bond-lasią z problemami, której analogia do naszego bohatera i próby nawiązania więzi są po prostu słabe.

Zła organizacja o nazwie Quantum to paradoksalnie jeden z największych atutów filmu. Pomimo dość sztampowego charakteru (panu-jemy nad światem, mamy ludzi wszędzie itp.) – stanowi ona chyba największe w dziejach zagrożenie dla bondowskiego universum, przy którym SPECTRE może się głęboko schować. Macki Quantum faktycznie sięgają wszędzie: nie jest bezpieczny ani Bond, ani M, ani CIA, ani nikt inny w filmie. Ta właśnie atmosfera zagrożenia i zdrady, w której źli przejęli inicjatywę, a dobrzy mogą tylko odpowiadać na ciosy, jest do tej pory w Bondach niespotykana – a sprawdza się nad wyraz dobrze. Tutaj Bond nie ma czasu na relaksy, jachty, dupeczki; gnany poczuciem obowiązku wobec wolnego świata, napędzany żądzą odwetu, dwoi się i troi, by złym pokazać, gdzie raki zimują.

Sama postać Bonda jest równie genialna, jak w „Kasynie” – pozostaje on zimnym profes-jonalistą, tym razem już nie skażonym jakimiś poważnymi romansami. Podobnie brutalny, sprawnie mordujący wręcz i wpal. Jednocześnie (jak to Bond) wyluzowany i nie tracący przytomności umysłu w żadnej sytuacji, nawet w nieoczekiwanych okolicznościach starający się być krok przed wrogiem. Nasz nowy 007 nadal jeszcze nie odzyskał całej swojej osoby – nie pija Martini, choć już popisuje się celnymi tekścikami. Film w ciekawy sposób wałkuje motyw lojalności 007 – wobec Vesper, nowych lasek, a przede wszystkim M i Mathisa. Fajnie tu widać, że obojętnie jakich morderczych i egoistycznych fikołków Bond by nie robił, wszystkie jego działania kręcą się właśnie wokół tych osób. Nadal w bardzo ciekawy sposób mamy rozwinięty układ 007-M, która z jednej strony miesza naszego agenta z błotem, a z drugiej darzy go nieog-raniczonym zaufaniem (z wzajemnością). Osaczeni przez Quantum oboje stanowią bardzo fajny team, jako że nikogo innego nie można być pewnym.

QoS jest też kolejnym obrazem, gdzie wyeksponowany jest motyw „zabójczości” Bonda. Wizerunek ten fajnie wyewoluował od strzelającego bezrefleksyjnie do kogo popadnie Seana Connery’ego („Kills anyone he pleases, anywhere he pleases, anytime he pleases”), przez „I never miss” Brosnana – aż po Craiga, który zabija bez problemu, ale właściwie tylko z konieczności (tyle że po prostu los narzuca mu tych konieczności sporo).

Teraz o akcji – QoS to po prostu katalog klasycznych bondowskich stuntów: pościgi zmotoryzowane, nawodne, lotnicze, piesze, po mieście, strzelaniny w różnych okolicznościach, jak również wybuchy. Wszystko nakręcone i zmontowane ultradynamicznie, podkreślone dobrym dźwiękiem albo muzycznym beatem – znowu potrafi walnąć w łeb. Mam tylko pretensje o strasznie ciasne kadry podczas tychże pościgów – o ile przy samochodowym na początku filmu sprawdziło się to rewelacyjnie, o tyle na motorówkach już nie było tak fajnie; odnosiło się wrażenie, że akcja jest filmowana w studiu, a szerokich planów całej akcji było bardzo niewiele. Oprócz klasycznych stuntów dostajemy nieco tych z nowszej półki – kręconych zza ramienia Bonda skoków po dachach i oknach, jazd motorem po motorówkach, bijatyk w ciasnych pomieszczeniach; tu kompletnie nie ma się czego czepiać, wypas w ciul i tyle.

Podobnie jak CR – film ma fajną, szybką narrację, wymagającą czasem od widza orientu. Dzięki temu nawet w spokojnych scenach intryguje i trzyma nas za gębę. Niestety, pod koniec filmu akcja nieco siada (punktem zwrotnym jest tu debilna wycieczka z buta Bonda i Camille przez pustynię – acz to chyba czepialstwo, większe kretynizmy już były w serii) i od tej pory już toczy się utartymi od czterdziestu lat schematami. Na obronę powiem jednak, że scena w operze w Bregencji to istna bondowska doskonałość – zarówno dramaturgicznie, jak i epicznie. Tutaj Bond nie waha się pogrywać z silniejszym przeciwnikiem i wzywa go do otwartej konfrontacji – zarówno umysłowej, jak i balistycznej. A następująca tu strzelanina to po prostu kwintesencja poetyki neo-bondowskiej i zasługuje na leżenie krzyżem. Dla samej tej sceny warto obejrzeć „Quantum of Solace”. Trzeba przyznać, że Marc Forster – mający już na swoim koncie „Monster’s Ball” czy „The Kite Runnera” – potrafił ładnie rozegrać nie tylko (niektóre) wątki postaciowe, ale też wysmażyć w tej scenie arcydzieło kina akcji.

Warto pochwalić kilka nawiązań do świata Bonda (najbardziej łopatologiczne do „Goldfin-gera”), powrót Felixa Leitera czy genialną postać dyrektora z CIA, który wteleportował się tu chyba z kina lat ‘80. Nadal natomiast zwraca uwagę praktycznie brak jakichkolwiek gadżetów, choć centrala MI6 jest np. nieco przesadnie nafasze-rowana ekranami „łapanymi” w stylu „Raportu Mniejszości”. Muza Davida Arnolda tradycyjnie daje radę z niezłą epą – natomiast na temat piosenki tytułowej nie będę się pozytywnie wypowiadał. Niestety, ani piosenka, ani sama czołówka nie umywają się do tych z „Casino”.

„Quantum of Solace” to świetny „Bond”, jeden z najlepszych w serii. Jednak –paradoksalnie – jego słabości stają się szczególnie widoczne po przepuszczeniu przez sito zarówno „Bonda” rytu nowego, jak i starego. Na pewno ma wszystko na swoim miejscu – i rodzi się pytanie, czy właśnie dlatego nie wypada gorzej? Może starając się zawrzeć maksymalnie wiele dyżurnych elementów serii, uzyskano po prostu film na pierwszy rzut oka zbyt typowy, którego podszycie vendettą Bonda niestety nie wystarczyło? No i samo otwarte zakończenie, które – obawiam się – oznacza, że każdy kolejny odcinek, niczym „Losty”, będzie mnożył zagadki, zamiast je wyjaśniać. Ale może przynajmniej w kolejnym odcinku wystąpi już Q?

Ocena (1-5):
007: 5
Treść: 5
Nowatorstwo: 2
Fajność: 4 (w porównaniu z CR, standalone: 5)

Cytat: I really think you people should meet in a better place.

Ciekawostka przyrodnicza: Petersburski oddział rosyjskiej partii komunistycznej nie wziął sobie do serca filmowej kariery Ukrainki Olgi Kurylenko. Oskarżyli ją o zdradę, gdyż zagrała lasię Bonda, „seryjnego mordercy ludzi radzieckich, Wietnamczyków i Koreańczyków”.
W liście do laski goście zapowiadają, że może ją spotkać los „utrzymanek hitlerowskich”
z czasów wojny.


Commander John J. Adams
(www.zakazanaplaneta.pl)
[tytuł od redakcji INFO]

komentarz naczelnego INFO: Dobrze pamiętam czasy, gdy dla polskich kinomanów oficjalnie zakazany był nie tylko „Bond”, ale też „Szpiedzy jak my”, „Rambo”, „Łowca jeleni” czy nawet „Jesus Christ Superstar” – więc ta „ciekawostka przyrodnicza” zabrzmiała mi dziwnie znajomo; tyle że wtedy nie było nam do śmiechu...  /jpp/

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie