Wiedźmin - NAJDŁUŻSZY TRAILER

Piotr Kowalczyk
09.09.2015

Na premierę „Wiedźmina” Marka Brodzkiego wybierałem się bez nadziei, że ujrzę wybitne dzieło, ale wydawało mi się, iż są spore szanse na przyzwoity i dobrze opowiedziany film. Tymczasem ujrzałem kino nieporadne i po prostu złe. Twórcy nie wyciągnęli z lektury Sapkowskiego żadnych wniosków, co więcej – dopuścili się nadużycia, reklamując go jako opowieść o miłości wiedźmina i czarodziejki, mimo ograniczenia do epizodu roli Grażyny Wolszczak. Smaczku dodawało też wycofanie przez autora scenariusza nazwiska z czołówki. Tymczasem wielokrotnie przerabiany scenariusz był tak niedobry, że – jak twierdzą wtajemniczeni – scenarzyście podziękowano w niezbyt elegancki sposób. Tyle w temacie plotek i oczekiwań, czas na przyjrzenie się filmowi.

Braki scenariusza wyłażą z każdej niemal sceny obrazu. Odwracanie kontekstów literackiego pierwowzoru, swoboda w traktowaniu jego wątków i nachalne lansowanie prawa niespodzianki na główną siłę rządzącą życiem bohaterów prowadzą opowieść na manowce. A jeśli nałoży się jeszcze na to słabsza forma montażysty, to otrzymujemy takie perełki, jak scena rozmowy Geralta ze Stregoborem, podczas której czarodziej dostrzega rzeź świątyni Melitele, a widz jest przekonany, że to samo ogląda wiedźmin. Że było inaczej, dowiedzieć się można dopiero po rozprawie Geralta z bandą Renfri, gdy Stregobor nie chce z nim mówić. Takie ujęcie tematu wskazuje, że wiedźmin jest jednak osławionym „rzeźnikiem z Blaviken”, który wymordował bandę księżniczki-renegatki dla sportu. Wątek Dzierzby wnosi więc ze sobą najwięcej zamieszania, zwłaszcza że sama Renfri wygląda niemal identycznie jak Yennefer.

Świadomi chyba tych słabości – twórcy co kilkanaście minut próbują oderwać uwagę widza od tego, co dzieje się na ekranie, fundując mu pokaz negliżu akurat obecnej w tym czasie w kadrze aktorki czy aktorek (ale rozbieranie Marysi Peszek to już przesada!). Żeby jednak oddać sprawiedliwość scenariuszowi, warto pochwalić go za odwagę dopisania Geraltowi początków biografii. Prawda, że znowu (sic!) na przekór autorowi, ale skoro nie zakupiono praw do „Drogi, z której się nie wraca”, trzeba było jakoś z tego impasu wybrnąć i wybrnięto z wdziękiem. Może nie na miarę Milliusa, który pokazał dzieciństwo Conana, ale i tak lepiej niż w całej reszcie filmu. Ciekawie pomyślany jest także wątek Gwidona-Falvicka, ale nic w nim oryginalnego.

Nad scenariuszem zaciążyła wyraźnie mechanika serialu, która każe zawieszać akcję w momencie jej największego spiętrzenia, by widzowie włączyli telewizor, gdy będzie emitowany następny odcinek. Zresztą, w trakcie gdańskiej premiery medialnej filmu, nikt z ekipy nie ukrywał, że to czego najbardziej brakuje filmowi, pojawi się w serialu. I tu dochodzimy do meritum! Kinowy „Wiedźmin” jest jedynie dwugodzinnym zwiastunem telewizyjnego trzynastoodcinkowego serialu (miało być 12 odcinków, ale po zmontowaniu okazało się, że zostało jeszcze tyle materiału, że da się sklecić 13., specjalny odcinek, w którym niedomyślnym widzom jasno się przedstawi, kto zabił). Przy takim podejściu do sprawy – trudno się dziwić, że film się rozlatuje w szwach (pierwsza godzina jest w ogóle do niczego), miłosne perypetie Geralta i Yennefer ograniczają się do krótkiej (rozbieranej, a jakże) retrospekcji, a na humor, z którego słyną opowieści Sapkowskiego, nie starcza czasu. Były już w polskiej kinematografii eksperymenty z jednoczesnym kręceniem serialu tv i filmu kinowego (np. „Pan Wołodyjowski”), ale nigdy jeszcze chyba, nie wyszło to filmowi tak na złe, jak „Wiedźminowi” (pomijam próby montowania filmu fabularnego z odcinków serialu, jak w wypadku „Janosika”, ale kto wie, czy nie za bardzo wzięto przykład z tej poronionej produkcji).

Magia filmu fantasy, a za taki chce uchodzić „Wiedźmin”, polega między innymi na oddziaływaniu scenografii. Podobnie jak w kinie kostiumowym mamy bowiem w fantasy do czynienia ze skonwencjonalizowanymi zachowaniami bohaterów i startymi do cna schematami fabularnymi. W literaturze tuszuje się te zjawiska, umieszczając je w niezwykłych światach, a w kinie – w wymyślnych dekoracjach. Tymczasem ekipa pana Brodzkiego – a Ewa i Andrzej Przybyłowie w szczególności – uznała, że co tam wystawność obrazu, skoro mamy taką śliczną własną przaśność. Myślenie kategoriami „Cepelii” zaszkodziło filmowi nie mniej od scenariusza. W płaskiej, pustej i ubogiej scenerii rozgrywa się siermiężny dramat, ale nie tyle bohaterów, co filmowców, którzy nie wiedzą, co czynić ze skarbem, który mają w rękach. To już nawet legion seriali spod znaku „Herkulesa” i „Xenny” wygląda lepiej niż nasze rodzime dokonanie. Tak jak kiedyś „Wirus” ośmieszył polskie kino „cyberpunkowe”, tak dzisiaj „Wiedźmin” udowadnia, że w fantasy też nie mamy czego szukać.

 A szkoda, bowiem na przykład komputerowe efekty specjalne bronią się całkiem nieźle, znacznie lepiej niż tradycyjne (żenująca nieporadnością scena na zamku w Cintrze), a Złoty Smok wygląda o niebo lepiej niż lateksowe potwory trzebione przez wiedźmina.

Dobrze aranżowane są też sceny walk, chociaż dynamicznego montażu mogliby się nasi spece wreszcie nauczyć (wystarczyło wzorować się na „Bladzie”).
    Sprawą sporną jest także muzyka. Motyw otwierający film jest naprawdę dobry, reszta wypada dużo gorzej, a już melodia towarzysząca Yennefer budzi mój wewnętrzny sprzeciw. Podobają mi się ballady Jaskra (poza pierwszą), ale piosenka Gawlińskiego – nie. Smutnym memento jest to, że odszedł od nas jej twórca i w wersji serialowej niczego już nie poprawi.

Największą zbrodnią filmu jest jednak odarcie go z oryginalnych dialogów Sapkowskiego. Gdyby choć 30% kwestii wypowiadanych przez aktorów pochodziło z opowiadań Sapka, lub udatnie je naśladowało, rozrechotany widz nie miałby czasu zastanawiać się nad tym, co robi na seansie. A tak – lipa! No i zabrakło „batystowych majteczek”, które dla opowiadań Sapkowskiego są tym, czym zdanie „Bar wzięty!” dla „Ogniem i mieczem” i koncert Jankiela dla „Pana Tadeusza”. Czy tylko przez przypadek tych kluczowych elementów zabrakło w ekranizacjach z głównymi rolami Żebrowskiego?! Reżyserzy raczą wiedzieć.
    Moje obawy co do losów filmowego „Władcy Pierścieni” po klęsce „Wiedźmina” znacznie wzrosły. Tymczasem polska premiera obrazu Jacksona zbliża się wielkimi krokami.

grzeszcz
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie