Zjawiska pogodowe a sprawa polska

Mateusz Nowak
07.09.2015

Okruchy Ogana Korespondencja nr 9 Zjawiska pogodowe a sprawa polsk

Skończyłem właśnie lekturę najnowszej powieści Macieja Parowskiego „Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40.” i zaczynałem planować kolejny felieton dla „Informatora”, kiedy smoleńska katastrofa dosłownie zdemolowała moje plany. Niespotykany rozmiar tej tragedii i nagromadzenie symbolicznych koincydencji z nią związanych (przypomnę jedynie najbardziej wymowne: ta sama data w kalendarzu liturgicznym, co śmierć Jana Pawła II – wigilia Niedzieli Miłosierdzia Pańskiego, 70 rocznica Zbrodni Katyńskiej i wreszcie miejsce: niemal w tym samym lesie, w którym zginęli polscy oficerowie zgładzeni przez enkawudzistów na rozkaz Stalina) do dzisiaj właściwie nie dają mi zebrać myśli i dlatego korespondencja ta będzie nieszczególnie spójna i odległa od założonego tematu. Muszę wylać z siebie jednak te wszystkie kotłujące się we mnie myśli, bo – obawiam się, że – nie czyniąc tego, nie zdołam się od nich uwolnić.

Nie byłem jakimś szczególnym fanem Kaczyńskiego. W wyborach roku 2005 głosowałem na PO i Tuska, ale zwycięstwo PiSu i Kaczyńskiego nie było dla mnie żadną tragedią (za taką zawsze uznawałem upokarzające wyborcze triumfy Kwaśniewskiego i SLD). Idea IV RP i POPiSu była mi szczególnie bliska i liczyłem na to, że partie te − działając wspólnie i w porozumieniu − oczyszczą wreszcie Polskę z postkomunistycznych pozostałości. Stało się inaczej, a ludzie którzy mieli ze sobą współpracować, zaczęli się bezlitośnie zwalczać.

Okazało się raz jeszcze, że przyjaciołom z czasów walki z komuną łatwiej jest się pogodzić z dawnymi wrogami niż ze sobą. Najbardziej jednak przejmujące było to, co zrobiono z medialnym wizerunkiem Kaczyńskiego. Te wszystkie niewybredne ataki na niego, te „irasiady” (o człowieku, który miał w domu dwa psy i kota!), te „borubary” (efekt sprytnego pocięcia pomeczowej wypowiedzi zagłuszonej hałasami kibiców – o człowieku, który lepiej pamiętał wyniki sportowców zapraszanych do Pałacu niż oni sami), a wreszcie niezliczone palikotyzmy i sikoryzmy, którymi non stop raczono opinię publiczną, zrobiły z niego jakiegoś groźnego szaleńca, którego licznych kompleksów (antygermańskiego, antyrosyjskiego, antykomunistycznego i wzrostu) trzeba się wstydzić, nie wypuszczać go z kraju i nie pozwalać mu zabierać głosu w żadnej poważnej sprawie.

Dopiero po śmierci prezydenta w archiwach cudownie odnalazły się nagrania i zdjęcia pokazujące zupełnie inny wizerunek Kaczyńskiego: człowieka staromodnego (w dobrym tego słowa znaczeniu), niezbyt dobrze znajdującego się w świetle kamer i często nieporadnego, ale w sumie sympatycznego, odnoszącego się z dystansem do swojego wzrostu, na dodatek wykształconego, lubiącego brać udział w naukowych dyskusjach i inicjującego je osobiście (seminaria lucieńskie). Wyszło też na jaw, że na stadionach sportowych nie bywał on przypadkowym gościem (kibicował piłkarzom Gwardii Warszawa; pierwszą imprezą sportową, którą oglądał jako kilkulatek, był żużlowy mecz między Polską a Czechosłowacją; na żużel zresztą chodził także w latach 70., kiedy mieszkał już w Trójmieście). Wszystkie te i wiele innych kwestii z jakichś powodów było w swoim czasie przed czytelnikami, słuchaczami i widzami skrzętnie ukrywane i nawet media publiczne nie potrafiły pokazać mniej karykaturalnego obrazu Kaczyńskiego. Do dziś nie mogę się z tego doświadczenia zmanipulowania otrząsnąć, ani z tym pogodzić. Tym bardziej, że Kaczyński – przy wszystkich swoich socjalistycznych słabostkach − był orędownikiem tych wartości, które mi także były bliskie i które wraz z ośmieszanym prezydentem, również doznawały uszczerbku. Czego się tu dłużej wstydzić: chodzi o patriotyzm po prostu!

Sytuacja prezydenta w jakiś sposób przypomina losy jednego z bohaterów powieści Bronisława Wildsteina „Dolina nicości” z roku 2008. Tam medialna manipulacja połączona ze zmową wiodących mediów ośmieszyła ideę lustracji i zniszczyła karierę redaktora, który odważył się opublikować materiały o agenturalnej przeszłości pewnego profesora – uznanego moralnego autorytetu, architekta Okrągłego Stołu i osoby, która spinała interesy byłych służb, ich agentów oraz tej części opozycji demokratycznej, która stała się beneficjentem systemowych przemian PRL. Czy ten sam mechanizm zastosowano wobec Kaczyńskiego?

Pewnie co do szczegółów są różnice, ale strategia (zmasowany atak wszystkich postępowych mediów) i efekt był podobny: patriotyzm stał się obciachowy i groźny (wystarczyło posłuchać wynurzeń Miecugowa po uroczystościach pogrzebowych pary prezydenckiej na temat „demonów patriotyzmu”), a człowiek piastujący najwyższy (w dodatku pochodzący z wyborów powszechnych) urząd w państwie – wykpiony i upokorzony. Nawet wtedy, kiedy próbował bronić godności znieważanej głowy państwa, bywał oskarżany o małostkowość, przesadną miłość własną i nadużywanie swojej funkcji. Ciekawe, gdzie byli ci wszyscy krytyczni dziennikarze i komentatorzy w czasach poprzednika Kaczyńskiego, kiedy tamten miał w Katyniu kłopoty z golenią, wsiadał do samochodu przez bagażnik, czy owijał się polską flagą na którymś ze szczytów europejskich. Ekstrawagancja zachowań Kwaśniewskiego przechodziła bez echa, nikomu wówczas nie przyszło na myśl, by podnosić ją publicznie, a już nie daj Bóg – skrytykować. Tymczasem z każdej gafy Kaczyńskiego (a wszystkie naraz mają mniejszy ciężar gatunkowy niż chwianie się nad grobami oficerów pomordowanych w Katyniu) robiono news dnia i wałkowano go we wszystkich mediach do czasu wyłapania jego kolejnej złej miny czy innego focha. Pomyślcie choć przez chwilkę nad tą nierównością w traktowaniu wyżej wymienionych i spróbujcie sobie odpowiedzieć na pytanie: czym sobie na to zasłużyli.

Ja nie znajduję żadnych powodów, by byłego aparatczyka PZPR otaczać parasolem ochronnym, a na przedstawiciela demokratycznej opozycji z czasów PRL, człowieka internowanego w stanie wojennym, realizującego politykęprzywracania Polakom pamięci i dumy z własnej historii w wolnej (ponoć) Polsce urządzać medialne polowanie z nagonką. Moim skromnym zdaniem to cholerna niesprawiedliwość i nigdy tego nie zapomnę.

Wracając do „demonów patriotyzmu”: powieść Parowskiego jest ich znakomitą egzemplifikacją. Wyjściowy pomysł znany jest od dawna: oto za sprawą deszczowej aury hitlerowski blitzkrieg grzęźnie w błocie polskich bezdroży, niski pułap chmur uziemia Luftwaffe, dzielna polska armia odzyskuje inicjatywę na froncie, Sowiety nie wkraczają, a nierychliwi sojusznicy – widząc, że Polacy sami mogą sobie tę wojnę wygrać – wreszcie decydują się na zbrojne wystąpienie przeciw III Rzeszy. (Nb. w jednym z wojskowych opracowań dotyczących szans Polski w starciu z hitlerowskimi Niemcami jego autor – nie pamiętam niestety nazwiska – dochodzi do wniosku, że jeżeli pogoda nie przyjdzie armii w sukurs, to czeka nas klęska. „A lato było piękne tego roku”…). „Burza…” nie jest jednak powieścią batalistyczną (cały przebieg kampanii streszczony został w jednym rozdziale), ale historią rozgrywającą się już po upadku Hitlera na przełomie kwietnia i maja 1940 roku. Miejscem akcji jest Warszawa – chwilowa stolica świata, a jednym z głównych wątków − międzynarodowa konferencja podsumowująca zdarzenia ostatniego roku. Biorą w niej udział wojskowi, politycy, artyści, którzy starają się wieloaspektowo zdiagnozować to, do czego doszło. Sceny konferencyjnych dyskusji jako żywo przypominają fandomowe panele, choć ich powieściowi uczestnicy zachowują się bardziej powściągliwie niż fani.

Uczestnicy konferencji i mieszkańcy stolicy są także świadkami kręcenia filmu o antyhitlerowskim powstaniu w okupowanej przez Niemców Warszawie (tytułowa „Ucieczka z Warszawy ‘40”). Kwestia przegranej kampanii wrześniowej i konsekwencji tej klęski powraca w powieści wielokrotnie. Co najmniej kilka postaci jest dręczonych snami, w których przychodzi im żyć w świecie, w którym Polska przegrała, a Hitler kontynuuje podbój Europy. Główny fantastyczny wątek książki: ezoteryczne śledztwo astrologa Hitlera Wilguta też się do tych wizji odwołuje. Wilgut szuka w stolicy słynnego wróża Ossowieckiego, który ponoć zamówił we wrześniu pogodę, sprowadzając tym samym na nazistów klęskę. Niemiec chce wymusić na nim odwołanie tego czaru w czasie zbliżającej się Nocy Walpurgii. Najfajniejsze są jednak w powieści spotkania z postaciami, o których wiemy, że wojny nie przeżyły (obok polityków i wojskowych, głównie chodzi o ludzi sztuki, np. Witkacego, Baczyńskiego, Schulza), albo takich, którzy sławę zdobyli później, a w roku 1940 byli nastolatkami (np. Karol Wojtyła, Andrzej Wajda, Stanisław Lem), a także z międzynarodowymi sławami (Cappa, Orwell, Hitchcock czy Camus; ten ostatni powoduje pod Warszawą wypadek samochodowy, ale w nim nie ginie, gdyż polski mechanik wcześniej przypiął go do fotela pasem). Takich smaczków jest w powieści cała masa (np. kawiarniana dyskusja literacka z udziałem profesora Wyki i Schulza) i trzeba przyznać, że Parowskiemu udało się zbudować bogatą w szczegóły panoramę Warszawy, Polski i świata w alternatywnym 1940 roku. Jest to na dodatek wizja, która – choć fikcyjna – może być pokrzepieniem dla współczesnego Polaka: gdyby nie II wojna światowa, moglibyśmy być naprawdę wielkim krajem.

Powieść zasługuje na sążnistą recenzję i wnikliwsze omówienie, ale w obecnym stanie ducha i umysłu nie czuję się na siłach, by się tego podjąć. Może jeszcze kiedyś do tego
tematu wrócę, gdyż nie zamierzam poprzestać na jednej tylko jej lekturze.

Nieszczęściem książki jest zaś zamieszanie związane z datą jej wydania: w stopce widnieje rok 2009, a w rzeczywistości trafiła ona na rynek na początku tego roku. Są zatem wszelkie dane ku temu, by nie załapała się na nominację do żadnej branżowej nagrody. A że zasługuje na najwyższe laury to oczywista oczywistość.


Wasz wielkokacki korespondent
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie